Archiwa tagu: Transylwania

Șimleu Silvaniei – małe miasteczko z mega potencjałem

Ruiny zamku, w którym urodził się Stefan Batory, jedyne w Rumunii muzeum holokaustu, fabryka wina musującego. Już te trzy rzeczy sprawiają, że warto odwiedzić Șimleu Silvaniei. Miasteczko jest pięknie, a do tego dogodnie położone. Jak już się je pozna, to grzech nie zajrzeć. Ja na pewno będę wracał!

Moją pierwszą podróż do Șimleu Silvaniei odbyłem palcem po mapie. Gdzieś z tyłu głowy mam marzenie o domku, albo chociaż mieszkaniu w Rumunii, a Șimleu (pozwolę sobie czasem pisać skrótowo) wydało się idealną lokalizacją – położone w środku trójkąta między Oradeą, Satu Mare i Klużem jest znakomitym punktem wypadowym. Do tego otoczone jest niewielkimi górami.

Panorama ze wzgórza Dacidava

Tego typu marzenia muszę odłożyć na bliżej nieokreśloną przyszłość. Șimleu Silvaniei powróciło jednak że względu na moją pracę przy Forum Ekonomicznym. Pomyślałem bowiem, że fajnie byłoby zaaranżować nawiązanie relacji partnerskich między polskimi a rumuńskimi miastami.

Ratusz w okazałym gmachu dawnego banku

Mój brat, który jest dziennikarzem polecił mi kontakt z Konradem Antkowiakiem, burmistrzem Wschowy. Wybór Șimleu wydał się oczywisty: oba miasta są podobnej wielkości, łączą je przepiękne zabytki i historia związana z polskimi królami. Tak oto pod koniec kwietnia wybraliśmy się w delegację.

Zdjęcie trochę rozmazane, ale widać entuzjazm obu samorządowców 🙂

Na miejscu zostaliśmy ciepło przyjęciu przez mera, Mihaia Cristiana Lazăra. Co ciekawe, jest on najmłodszym merem w Rumunii – ma zaledwie 27 lat. Sprawnie zarządza miastem, o czym świadczą chociażby widoczne na każdym kroku remonty. Po oficjalnym spotkaniu mogliśmy zwiedzić najciekawsze miejsca w mieście.

Ruiny zamku. To tu narodził się Stefan Batory!

Zwiedzanie warto zacząć od ruin zamku. Do naszych czasów zachowały się fragmenty dwóch spośród czterech wież i budynek bramny. Może niewiele, ale daje to wyobrażenie o tym, jak gniazdo rodzinne Batorych wyglądało w czasach świetności. Co jesień odbywa się tutaj Bathory Fest – festiwal średniowieczny odwiedzany przez rekonstruktorów historycznych z całej Europy. Jeszcze nie byłem, ale może będzie okazja. Podejrzewam, że warto się wybrać.

Muzeum Holokaustu urządzono w pięknie wyremontowanej synagodze

W samym centrum znajduje się wyremontowana synagoga, w której mieści się Muzeum Holokaustu – jedyne takie w Rumunii. Przed wojna Siedmiogród zamieszkiwany był przez znaczną liczbę Żydów. Ekspozycje w muzeum opisują proces ich eksterminacji, ukazany w szerszym kontekście wydarzeń w Europie lat trzydziestych i czterdziestych.

Piwnicy fabryki wina skrywają prawdziwe skarby

Absolutnym hitem miasteczka jest fabryka wina musującego Silvania. Pyszny napój jest wytwarzany identycznie jak pierwowzór z Szampanii. Butelki po napełnieniu są składowane w rozległych korytarzach o długości kilku kilometrów.

W fabryce powstają nie tylko wina musujące, ale to one są największą atrakcją

Proces produkcji jest dość skomplikowany i obejmuje różnego rodzaju przekładanie, mieszanie, odwracanie. Nie sposób to powtórzyć. Ważny jest jednak efekt, bo wina są naprawdę wyborne i można je tanio kupić w przyzakładowym sklepiku.

Wina Silvania rzadko pojawiają się w sklepach, ale warto szukać!

Șimleu Silvaniei to dość senne miasteczko, ale oferujące wiele atrakcji. Jest gdzie pospacerować, jest też kilka fajnych knajpek, a nawet jeden bardziej młodzieżowy klub. Nie będą zawiedzeni miłośnicy historii, ale i przypadkowy turysta znajdzie tu coś dla siebie.

Fot. ilustr. Korytarze wytwórni wina Silvania

 

 

Kolejny kurs w Braszowie

Lipiec w Rumunii to już prawie tradycja! W zeszłym roku po raz pierwszy pojechałem na kurs organizowany przez ICR (Rumuński Instytut Kultury) w Braszowie. Tym razem zaszło jednak trochę zmian.

O intensywnym kursie języka rumuńskiego pisałem po raz pierwszy >>>TUTAJ<<<

Przede wszystkim pojawiły się zmiany kadrowe. Wcześniej kurs organizowała uwielbiana przez wszystkich Ana Borca. Okazało się jednak, że w bliżej nieokreślonych okolicznościach odeszła z ICR-u. Obawiam się, że nie było przyjemnie. Nie było też naszych ubiegłorocznych nauczycieli, a przede wszystkim zawsze wesołej Andrei.

Budynek prefektury (prefekt ma mniej więcej uprawnienia naszego wojewody, ale oni tych województw mają 41)

Podobno w samym ICR-ze doszło do jakichś przetasowań, w trakcie których politycy nader aktywnie obsadzali stanowiska swoimi ludźmi. To był czas tuż po aresztowaniu lidera rządzącej PSD Liviu Dragnei. Koalicja PSD-ALDE miała się za chwilę rozpaść. Podejrzewam, że w wielu publicznych instytucjach następowały w tym czasie różne dziwne zmiany.

Barek w tradycyjnej „bombie”, czyli taniej knajpie z samym alkoholem. Najlepsze są jednak i tak te napisy – od lewej: telefon do urzędu ochrony konsumentów, „z powodu braku personelu zamawia się przy barze” i informacja o tym, że „społeczność” ma prawo selekcji klientów 🙂

ICR musiał być zmuszony do poszukiwań na szybko zastępstwa. W ostatniej chwili do realizacji kursu odesłane zostały przemiłe młode (tj. w moim wieku, tak więc nie takie młode :D) dziewczyny – organizatorki były z Bukaresztu, a nauczycielki z Klużu. Kurs miał parę niedociągnięć, ale jak na organizację „za pięć dwunasta” wyszło to naprawdę nieźle.

Podczas jednej z wycieczek odwiedziliśmy Sanktuarium Niedźwiedzi. Trafiają tam miśki po przejściach – z cyrków, klatek, nielegalnych hodowli. Kiedyś rozwinę temat.

Wśród kursantów było parę znajomych twarzy z poprzedniego roku. Fajne jest to, że niektóre z tych znajomości trwają.

Niezmiennie zachwyca sam Braszów. Miasto jest niezwykle urokliwe. W zeszłym roku obszedłem centrum, tym razem zapuszczałem się także do odleglejszych dzielnic.

Taki widok rozpościera się po drugiej stronie słynnego wzgórza z wielkim napisem BRASOV. Prawdziwe morze bloków

Odwiedziłem między innymi dawną fabrykę ciężarówek „Czerwony Sztandar”, w której w 1987 roku wybuchł protest przeciwko władzy komunistycznej. Smutny obraz, bo dawniej w tego typu zakładach pracowały dziesiątki tysięcy mieszkańców miasta.

AB – Autocamioane Braşov, czyli niegdyś ogromna, a teraz niemal całkiem opustoszała fabryka ciężarówek.

Teraz obserwuje się odpływ ludności – z 320 tysięcy w 1992 roku do nieco ponad 250 tysięcy w 2011. Braszów nadal jest jednym z największych ośrodków w kraju, a do tego ściąga turystów. I z roku na rok zyskuje na popularności.

Sighișoara zimą (i nocą)

Być może stanie się to za kilka lat, a może za kilka dekad. Jestem jednak przekonany, że Sighișoarę czeka zagłada. Turystyczna zagłada. Już teraz miasto jest w sezonie oblegane, choć Rumunia wciąż broni się przed masową turystyką. Coś czuję, że kiedyś będę wspominał ostatni wypad z łezką w oku

 

Wiele zakątków miasta wygląda, jakby od średniowiecza niewiele się w nim zmieniło. Kilkusetletnie baszty, kościoły, wąskie brukowane uliczki – to wszystko daje niepowtarzalny klimat, który w wakacje ściąga wielu turystów. Mnie ściągnął kilka dni temu.

 

Wyjazd do Rumunii na przełomie stycznia i lutego to pomysł nietypowy. Pod wieloma względami był jednak trafny. Spacer uliczkami Sighișoary daje bowiem gwarancję, że będzie można delektować się wspaniałymi zakątkami bez towarzystwa tłumów. Ba, bez żadnego towarzystwa – oprócz tego, które sami ze sobą zabierzemy.

 

To dobry pomysł na romantyczny wypad z drugą połówką, ale nie tylko. Zimowe wieczory w Sighișoarze polecić można wszelkiej maści odludkom, albo po prostu tym, którzy nie lubią zgiełku.

Naprawdę – to miasteczko prędzej czy później będzie zadeptane przez turystów. Dla władz i mieszkańców to poniekąd dobre wieści, ale ja tam lubię odwiedzać tę wciąż nieodkrytą Rumunię.

Intensywny kurs języka rumuńskiego

Jeśli chodzi o język rumuński, byłem samoukiem. Kurs w Braszowie sprawił, że poznałem zasady gramatyki i mówię już poprawnie. Jeśli więc ktoś szuka sposobu na szybką i efektywną naukę, to szczerze polecam tego typu wyjazd

Pierwotny plan był taki, żeby pojechać na miesiąc do Warszawy. Na szczęście okazało się, że tamtejszy uniwersytet nie organizuje w tym roku kursu. Zadzwoniłem do krakowskiej szkoły językowej Calitate, gdzie polecono mi kurs w Braszowie organizowany przez Rumuński Instytut Cultury. Okazało się, że na załatwienie wszystkich formalności mam jeden dzień, ale udało się zapisać.

Dzielna Dacia w Braszowie

Pojechałem Dacią, żeby na miejscu dokonać kilku napraw. Pierwszy przystanek był w Klużu, gdzie ugościł mnie Damian z Cristiną. Następnego dnia dotarłem do Braszowa, gdzie była obecna już większość kursantów. Bardzo ciekawy przekrój – ludzie z całego świata, w różnym wieku, każdy z innym powodem, dla którego uczy się tego mimo wszystko rzadkiego języka. Byli fascynaci Rumunii, wykładowcy, potomkowie emigrantów którzy chcieli poznać język swoich przodków, pracownicy instytucji związanych z Unią Europejską (głównie tłumacze). W tej ostatniej grupie dwójka uczy się języka, żeby postarać się o obywatelstwo w obawie przed Brexitem :D.

Na wycieczce po Braszowie
Warsztaty kulinarne – robimy sarmale! 🙂

Każdy dzień miał napięty program. Momentami aż za bardzo, bo poza jednym weekendem nie było czasu absolutnie na nic (choć w przypadku kursu, który w nazwie ma „intensywny” to akurat zaleta). Rano śniadanie i cztery godziny zajęć. Obiad, a po obiedzie warsztaty (np. kulinarne), wykłady, wycieczki. Kolacja była o 20. W tym momencie wszyscy byli już tak padnięci, że co najwyżej piliśmy po jednym piwie na mieście. Początkowo część osób rozmawiało jeszcze ze sobą po angielsku. Z drugiej strony byli i tacy, którzy wręcz udawali że angielskiego nie znają :). I bliżej tej grupy się trzymałem, bo chciałem jak najlepiej wykorzystać ten czas.

Widok z okna hotelu, który znajduje się w ścisłym centrum
Kościół obronny w Viscri – cel jednej z kilku wycieczek zorganizowanych w trakcie kursu
Mieszkanki Viscri robiące tradycyjne skarpetki. Trudno nie załapać języka na kursie, który ma miejsce w kraju gdzie się go używa

Efekty są rewelacyjne i gorąco każdemu polecam tego typu naukę. Ja akurat znałem podstawy, a dzięki kursowi uporządkowałem sobie wiedzę na temat gramatyki i poznałem całą masę nowych słów i zwrotów. Ale nawet osoby, które nie umiały na wstępie nic, po miesiącu były w stanie prowadzić już proste rozmowy. Z tego co się orientuję, podobne kursy są organizowane w wielu miejscach, na przykład w Jassach i Timiszoarze. Ja jednak – o ile czas pozwoli – będę się trzymał Braszowa.

Rynek w Braszowie

P.S. Na kursie powiedziano nam o dodatkowym atucie Braszowa. Za komuny w mieście (które zresztą jakiś czas nazywało się Stalin) lokowane były ogromne zakłady przemysłowe, do których zjeżdżali Rumuni z całego kraju. Efekt był podobny jak na Dolnym Śląsku – obecnie mówi się tam ponoć najczystszą formą języka, bo różne dialekty się ze sobą wymieszały.

Bania u Cygana

Jesienny targ w Negreni. Miejsce, gdzie można dostać absolutnie wszystko – antyki, garnki, gipsowe grzyby, komunistyczne medale czy sprzęt RTV. Jak się okazało, można też dostać po mordzie.

Nie będę się rozpisywał nad dojazdem i powrotem. Wspomnę tylko, że pojechaliśmy do Negreni w cztery osoby Dacią 1410. Towarzyszyło nam też dwóch kolegów ze Śląska Cieszyńskiego, którym udało się dojechać Fiatem 126p z przyczepką. Ale jaką przyczepką! Kilka ruchów i zamienia się ją w dwuosobowy namiot. Oto, jak prezentowało się nasze koczowisko.

Widok z namiotu. Warunki spartańskie, zwłaszcza że rano był przymrozek
Nasze obozowisko w pełnej krasie

Dzięki targowisku ożywa cała wieś. Większość mieszkańców udostępnia każdy, najmniejszy nawet spłachetek ziemi jako parking.

Targ to prawdziwe żniwa dla mieszkańców Negreni. Miejsce na parkingu kosztuje ok. 10 – 15 lei od auta
Każde gospodarstwo zmienia się w parking, a jak trzeba to w kemping

Byliśmy akurat w ostatni weekend tygodniowego targu, na którym można zakupić masę ciekawych rzeczy. Idąc za radą Michała, zakupy robiliśmy na lekkim rauszu, co poskutkowało ciekawymi zdobyczami. Stałem się między innymi właścicielem tandetnych gipsowych grzybów sprzedanych przez Cygankę, które rozpadały się w rękach w pięć minut po zakupie.

Tradycyjne garnki od cygańskich rzemieślników
Widok z mostu na część z ubraniami
Prawdziwy misz-masz, w którym każdy znajdzie coś dla siebie
Targ ciągnie się od głównej drogi, przez tory i rzekę, aż po las za wsią
Noże, stare narzędzia, figurki zwierząt, naczynia, używane pędzle malarskie, a może… cekinowana czaszka?
Zdarzają się też polskie akcenty

Targ to zresztą istny raj dla miłośników kiczu. Mnóstwo tam przedmiotów z lat 90-tych, noszących ślady mocnego zużycia, które w większości pozyskiwane są zapewne ze śmietników wszystkich krajów Europy.

Sprzedawcy śpią w namiotach albo samochodach przez cały tydzień trwania targu
Gary, a w tle tory którymi regularnie jeździły pociągi. Poniżej po lewej Cyganka demonstruje obieraczkę do warzyw. Po prawej przemiły ksiądz, który w zamian za datek na monastyr zapisuje imię darczyńcy i obiecuje się za niego pomodlić.

Część gastronomiczna z tradycyjnymi daniami Transylwanii

Wieczorem następuje odmiana. Gdy tylko słońce schowa się za górami, ludzie opuszczają Negreni stojąc w kilometrowych korkach.

Późne popołudnie, samochody stoją w obu kierunkach. A trzeba wiedzieć, że to jedna z dróg „wojewódzkich”
Po zmroku korek narasta. Policjanci kierują ruchem, ale nie na wiele się to zdaje

Po zmroku zmienia się też targ. Stoiska są zabezpieczane, ale nie oznacza to że obsługa idzie spać. Częstym widokiem są cienie bawiących się w środku ludzi, z każdego płynie też radosna muzyka.

Impreza zamknięta w jednym z namiotów
Cyganie rozpalili już ognisko, zamierzali piec na nim barana

Sprzedawcy tłoczą się też w miejscach bardziej zorganizowanych imprez. Odwiedziliśmy kilka z nich, bo warto zobaczyć jak bawią się poszczególne grupy. Podział jest prosty, gdyż skład poszczególnych imprez odzwierciedla strukturę etniczną Transylwanii. Najliczniejsi są Rumuni.

Sympatyczna rumuńska para. Gdy skończyła się wódka, serwowali palinkę spod stołu
Rumuńskie specjały. Wieczorem to tutaj odbywała się największa impreza

Kawałek dalej, w rytm tradycyjnej muzyki na żywo, bawili się Węgrzy. Tam właśnie poznałem Petera, Niemca który do Negreni przyjeżdża regularnie. Jak twierdzi, dla zabawy, bo zarobek to dla niego żaden.

Węgierski sektor i muzyka na żywo
Ekipa węgierskiego lokalu. Niewiasta po prawej się zawstydziła i chciała uciec przed obiektywem

Peter to postać o tyle ważna, że dzięki niemu poznaliśmy Ludoviga – starego Cygana, który posiada liczną rodzinę rozsianą od Istambułu po Poznań.

Peter i jego skarby. Obstawiam, że połowę rozdał
Od lewej Peter, Michał i Ludovig w tradycyjnym cygańskim stroju. No i ja

Lata temu Ludovig rozpoczął swoją osobistą wojnę z Szatanem. Nie pije alkoholu, nie pali, nie je wieprzowiny. Nawet na muzyków cygańskich patrzył krzywo, twierdząc że ich piosenki to dzieło diabła. Stał się on jednak naszą polisą ubezpieczeniową, dzięki której mogliśmy wziąć udział w prawdziwej cygańskiej imprezie.

Mini koncert na cygańskiej imprezie, wygląda na to że tylko znaczniejsi goście mogli siedzieć przy stole, bo młodzież bawiła się poza namiotem
„Bos” i jego płomienne przemówienie o dumie z bycia Cyganem z Rumunii
Zaplecze gastronomiczne
Cisza przed burzą…

Zasada zabawy była prosta. Kto chciał dedykację, ten wręczał wokaliście 10 lei. Po chwili na horyzoncie zjawił się człowiek, który dał mu 100 lei i kupił dla wszystkich kilka butelek wina. Od tej pory młody artysta nie nazywał go inaczej jak „bos”, czym wzbudzał aplauz u publiczności.

Nieoczekiwani goście
Młody artysta w tarapatach

W pewnym momencie naiwny młodzieniec zaczął śpiewać piosenkę o policji. Z grubsza o tym, że mogą go pocałować w cztery litery. Reakcja była szybka, gdyż znienacka przyjechały dwa radiowozy i policyjny bus, a dwuosobowy zespół został schwytany przez funkcjonariuszy.

„Bos” i policjanci
W trakcie interwencji
Okolica od razu się wyludniła

Odezwała się we mnie dusza reportera więc robiłem zdjęcia podczas zajścia. Spytałem nawet jednego z policjantów o co chodzi, bo przecież ja jestem z Polski, z Cyganami bawiliśmy się przednio i nic złego się nie działo. Wtem dotychczasowy „bos” pokazał mi legitymację policyjną. Czyżby prowokacja? Chyba nie chciał zostać zdemaskowany więc ściągnął mi okulary delikatnym plaskaczem. Nadszedł więc czas, aby się wycofać. Do tej pory zachodzę w głowę, o co tak naprawdę chodziło…

Do Satu Mare starą Dacią (i Nysą)

O klubie miłośników rumuńskiej motoryzacji Dacia Drum Bun dowiedziałem się ponad rok temu. Poznaliśmy się dopiero niedawno, ale od razu natrafiła się okazja na wspólny wyjazd. Co tu dużo mówić, był to jeden z najlepszych długich weekendów mojego życia.

Wszystko zaczęło się w grudniu 2016 roku. Podwoziłem wtedy z Klużu do Polski ciekawego pasażera o imieniu Ulrich. Obawiałem się, że podróż Lanosem będzie dla niego nie lada wyzwaniem, ale już na wstępie wyznał mi, że w porównaniu z Daciami jest to dla niego technologiczny skok w przyszłość.

Wyruszamy w drogę jeszcze w pełnym składzie

Potem przypomniałem sobie o klubie Drum Bun przy okazji pisania przewodnika, kiedy uznałem że zasługuje on na opisanie. Na początku tego roku odwiedziłem zaś w końcu krakowski klub Kornet, który opuściłem bogatszy o kilka butelek piwa z lokalnego browaru Grybów i zaproszenie na zlot Dacii w Satu Mare.

Próby ratowania Dacii – gdzieś, przy granicy ze Słowacją

Przed wyjazdem odkurzyłem mojego starego Zenita, bo czym robić zdjęcia starym autom, jeśli nie radzieckim aparatem? I tak oto 1 czerwca o godzinie 16:00 spotkaliśmy się na parkingu CH Zakopianka w Krakowie i wyruszyliśmy do schroniska PTTK w Bartnem. Tam doszło do pierwszej imprezy integracyjnej. Tam też poznałem smak Alexandriona*, który miał się potem okazać nieoficjalnym sponsorem całego wyjazdu.

Ostatnie przygotowania, czyli bohaterskie wycinanie naklejek

Nad ranem 2 czerwca wyruszyliśmy z Bartnego, kierując się w długą podróż do Satu Mare. Pierwotnie mieliśmy jechać dwoma Daciami 1310 z lat osiemdziesiątych i Nysą z początku lat dziewięćdziesiątych, to z powodu awarii jedno z aut musiało poczekać koło schroniska.

Dacia jeszcze nie wie, że będzie musiała zostać w Polsce 🙁

Na szczęście Nysa wszystkich pomieściła, a dodatkowym atutem podróży tym samochodem był sprzęt nagłaśniający i wesoły kierowca Mihai, który dbał o to, abyśmy poznali wszystkie piosenki ludowe zarejestrowane kiedykolwiek w Rumunii i Mołdawii (dosłownie wszystkie).

Nysa w całej okazałości

Wieczorem dotarliśmy do Satu Mare, choć nie obyło się bez przygód. Po drodze w drugiej Dacii coś stukało, ale z problemem poradzili sobie na szczęście słowaccy mechanicy (pod czujnym okiem wodza).

Pod czujnym okiem Lenina

Już następnego dnia wzięliśmy udział w paradzie. Łącznie pojawiło się tam kilkadziesiąt aut, z czego najwięcej było rzecz jasna Dacii. Od pierwszych modeli 1100 z końca lat sześćdziesiątych, aż po brzydkie choć poczciwe 1310-ki z połowy lat 90-tych. Ale były też na przykład dwie ciekawe Wołgi, które przyjechały z Ukrainy.

Wołgi!

Organizatorzy dbali o bogatą ofertę kulturalną. Odwiedziliśmy park etnograficzny w Negrești-Oaș, potem zaś – już na terenie motelu Mujdeni – oglądaliśmy pokazy walk Daków i występy młodzieży z zespołu ludowego. Nad dalszym ciągiem imprezy aż do poranka czuwał bóg Alexandrion.

„Dziunie”

Jak wyglądał następny dzień, łatwo sobie wyobrazić. Na szczęście zostaliśmy zawiezieni do Băile Figa, czyli nowiutkiego kompleksu wypoczynkowego, gdzie mogliśmy do woli zażywać kąpieli błotnych, borowinowych i solnych. Przyznam bez bicia, że wybrałem spanie na leżaku, ale i tak było super.

Policjant z Satu Mare

Ostatniego dnia mieliśmy między innymi okazję do odwiedzenia pasterzy pilnujących ogromnego stada owiec, ale pozwolę sobie zachować tę historię na inną okazję.

Ekipa w prawie pełnym składzie (prawie, bo dojechała potem jeszcze miła para z młodym Brunem).

*Nie wiem do końca, czym dokładnie jest Alexandrion. Coś jak brandy czy koniak, a wygląda jak metaxa. Smaczne jak diabli.

Cluj, Kolozsvár, Klausenburg

W Klużu spędziłem ponad pół roku, a potem ze dwa razy jeszcze byłem tam przejazdem. Sam się zdziwiłem, że jeszcze nic o tym mieście nie napisałem. No to piszę!

Problem polega na tym, że miasto to stało mi się na tyle bliskie, że jeden krótki artykuł to za mało. Czułbym się jak zdrajca, bo miejsce które na pewien czas stało się moim domem wymaga więcej uwagi. Dlatego też od razu zapowiadam, że artykułów o Klużu będzie więcej. Tę krótką notkę poświęcę zaś próbie nakreślenia, jaki jest charakter tego miasta w kontekście jego interesującej historii i nie mniej ciekawej struktury etnicznej.

„Rumuni twierdzą, że sercem Transylwanii jest Alba Iulia, natomiast jej mózgiem – Kluż. Podobnego zdania są Węgrzy. Przez ostatnie 100 lat spór toczył się jednak nie o prym w regionie, lecz o „węgierskość” bądź „rumuńskość” miasta. Tymczasem – jeśli nie liczyć Rzymian, za sprawą których osada Napoca już w 124 roku naszej ery otrzymała status miejski – tymi, których żadną miarą nie można pozbawić zaszczytnego tytułu założycieli miasta, są Niemcy” – Rumunia: przestrzeń, sztuka, kultura. Michał Jurecki i Łukasz Gałusek. Olszanica 2008

Przykład rumuńsko-węgierskiej rywalizacji z przymrużeniem oka, czyli włazy wodno-kanalizacyjne. Po lewej Kolozsvar, po prawej Cluj. W środku natomiast wersja „przejściowa”, z zaspawanymi węgierskimi napisami. Znajomy motyw, prawda, Wrocławianie? 🙂 (Fot. po prawej pochodzi z takiej oto ciekawej strony)

I znowu cytat z książki, której autorzy jak nikt inny potrafią w jednej myśli zawrzeć całą esencję danego miejsca. Nie ma raczej sensu rozpisywać się o szczegółowej historii miasta, bo podejrzewam że moi drodzy Czytelnicy umieją korzystać choćby z Wikipedii – tam jest to z grubsza opisane. Faktem wartym uwagi jest natomiast założenie miasta w 1272 roku przez kolonistów niemieckich. Osada powstała obok dawnego miasta pochodzącego z czasów rzymskich, o czym przypominają ruiny eksponowane na głównym rynku i nazwa miasta, która od lat 70-tych brzmi Cluj-Napoca. To zresztą także były elementy rywalizacji rumuńsko-węgierskiej o to, „kto był pierwszy” na tych ziemiach.

Zostańmy jednak  przy dacie lokacji, gdyż wzbudza ona u mnie skojarzenie z moim rodzinnym Wrocławiem, który został w drugiej połowie XIII wieku ponownie lokowany po inwazji mongolskiej.

Mihai Viteazul, czyli Michał Waleczny – pierwszy władca, który opanował zarówno Mołdawię i Wołoszczyznę, jak i Transylwanię

A czemu przywołuję Wrocław? Dlatego, że oba miasta posiadają moim zdaniem podobny charakter, a lokacja na prawie niemieckim jest tylko jednym z jego elementów. Kluż, podobnie jak Wrocław, leży na terytoriach od wieków będącymi terenem pogranicza, które przechodziło w posiadanie kolejnych państw i władców. To z kolei widoczne jest w architekturze, gdzie widać pamiątki z ostatnich kilkuset lat – w tym bloki z czasów komunistycznych, które z każdym dniem coraz bardziej doceniam. W końcu, oba miasta są współcześnie ogromnymi ośrodkami akademickimi – niemal 650 tysięczny Wrocław ma studentów 150 tysięcy, w o połowę mniejszym Klużu jest ich 70 tysięcy (choć z tymi szacunkami dotyczącymi liczby mieszkańców bywa różnie, śmiem twierdzić że w obu przypadkach są one mocno zaniżone).

Pomnik króla Macieja Korwina – najpotężniejszego władcy średniowiecznych Węgier. Obecnie wraz z kościołem św. Michała stanowi najbardziej charakterystyczny punkt miasta.

Jakieś 15 – 20% mieszkańców, jak i studentów, stanowią w Klużu Węgrzy. Język ten słychać na ulicach, słychać też w knajpach – na przykład w rewelacyjnym Bulgacovie. Słychać było też w studenckiej mordowni zwanej Krajczár, ale niestety zamknięto to wspaniałe miejsce. Do ciekawych interakcji dochodzi zaś na przykład w Latevi (do tej pory nie wiem czy to Latevi, La Tevi czy Lațevi). Też jest to swego rodzaju mordownia, ale bardzo klimatyczna – taka knajpa metalowo-rockowa w rozpadającej się chałupie. Można tam poznać, kto reprezentuje jaką grupę etniczną po tym, jak poszczególni goście reagują na puszczaną muzykę. „Parkiet” zapełnia się Węgrami gdy leci Pokolgép, Rumuni wolą poskakać do Cargo. Ale nie jest to tak istotne, bo oba narody żyją zgodnie obok siebie (a raczej ze sobą). I to jest to, czego we Wrocławiu nie ma, bo zamieszkujący Breslau Niemcy dostali bilet kolejowy w jedną stronę i wyjechali za Odrę. I to jest właśnie ta największa różnica, że Wrocław chciałby być miastem wielonarodowym, a Kluż nim po prostu jest.

Kusi, żeby opisać choć trochę klużańską architekturę. Oto na rynku stoi gotycki kościół św. Michała ze złowrogo spoglądającym z siodła królem Maciejem Korwinem. Może nie podobają mu się rzymskie ruiny? Wszak jeden z burmistrzów chciał na początku lat 90-tych pomnik rozebrać, pod pozorem dalszych prac archeologicznych właśnie. Przechodzimy przez stare kwartały kamienic pamiętających Austro-Węgry, aby znaleźć się przy przepięknej cerkwi pw. Zaśnięcia Matki Bożej, zbudowanej w okresie międzywojennym w stylu bizantyjskim. Tuż przed nim stoi pomnik Avrama Iancu. Na przepięknym bulwarze Eroilor nie sposób zaś dostrzec kopii Wilczycy Kapitolińskiej podarowanej Rumunii w latach 20-tych przez Włochów. Pięknie się to wszystko razem prezentuje. No, ale architekturę zostawię na kolejną część, bo jak wspomniałem na początku, Kluż zasługuje na więcej opisów, tak więc spodziewajcie się dalszego ciągu.

Zdjęcie mapy z początku artykułu pochodzi z portalu Ziua de Cluj

Małe Węgry

Istnieje takie miejsce w Transylwanii, gdzie mało kto mówi po rumuńsku, miejscowości mają podwójne nazwy, a sylwester obchodzony jest dwa razy – o północy i godzinę później, gdy Nowy Rok witają mieszkańcy Budapesztu.

Seklerszczyzna (rum. Ținutul Secuiesc, węg. Székelyföld) to obszar obejmujący niemal w całości obecne okręgi administracyjne (judeţul) Covasna, Harghita oraz fragmenty Mureș i Neamţ. Nie jest jasne, skąd wzięli się tam Seklerzy. Według jednej z teorii zostali sprowadzeni na te ziemie w XII wieku celem obrony wschodnich rubieży królestwa Węgier. I choć przez wieki zachowali pewną odrębność, to obecnie w większości identyfikują się oni ze swoimi krewniakami z Węgier.

Historyczne granice Seklerszczyzny i proponowany zasięg autonomi. Źródło: Andrei Nacu, domena publiczna
Historyczne granice Seklerszczyzny i proponowany zasięg autonomii. Źródło: Andrei Nacu, wikipedia/domena publiczna

Przez wieki Seklerzy podkreślali swoją niezależność. Także dzisiaj zauważyć można pewne elementy w ich kulturze, których próżno szukać w innych rejonach dawnych Węgier. Podczas podróży przez wsie i miasteczka rzucają się w oczy przepiękne bramy, strzegące wjazdów do ich domów. Odpowiedników tych misternie rzeźbionych drewnianych dzieł sztuki można szukać co najwyżej w Maramuresz.

Oto, jak brama prezentuje się z z ulicy. Warto zwrócić uwagę na ustawienie domu prostopadle do ulicy. Źródło: www.marefalva.ro
Oto, jak brama prezentuje się z z ulicy. Warto zwrócić uwagę na ustawienie domu prostopadle do ulicy. Źródło: www.marefalva.ro
Tutaj ciekawe zdjęcie przedstawiające renowację bramy. Cieszy fakt, że zajmują się tym młodzi ludzie. Znaczy, że tradycja jest wciąż żywa. Źródło: www.marefalva.ro
Tutaj ciekawe zdjęcie przedstawiające renowację bramy. Cieszy fakt, że zajmują się tym młodzi ludzie. Znaczy, że tradycja jest wciąż żywa. Źródło: www.marefalva.ro
Brama krótko po renowacji. Ciekawią mnie bardzo otwory pod daszkiem, dosyć często występujące. Czyżby domki dla ptaków? Swiadczyłyby o tym towarzyszące im malowidła. Źródło: www.marefalva.ro
Brama krótko po renowacji. Ciekawią mnie bardzo otwory pod daszkiem, dosyć często występujące. Czyżby domki dla ptaków? Świadczyłyby o tym towarzyszące im malowidła. Źródło: www.marefalva.ro
Pięknie malowane bramy to wizytówka wioski Máréfalva. Źródło: www.marefalva.ro
Pięknie malowane bramy to wizytówka wioski Máréfalva. U góry widoczne otwory i „ptasie” ornamenty. Źródło: www.marefalva.ro

Powyższe zdjęcia prezentują wieś Satu Mare (węg. Máréfalva) w okręgu Harghita. Nie mylić z Satu Mare znajdującym się w Maramuresz. Przejeżdżałem tamtędy i zdjęcia wyszły słabo. Dlatego też skorzystałem z galerii znajdującej się na ich stronie.

Charakterystyczną cechą Seklerszczyzny, jak zresztą całej Transylwanii, są także obronne kościoły. Niektóre z nich są niczym małe zamki – w ścianach zauważyć można otwory strzelnicze, a w górnych partiach znajdują się niekiedy całe galerie służące do obrony. Polecam zajrzeć do artykułu poświęconemu ufortyfikowanemu kociołkowi w Prejmer – jest to przykład jednego z bardziej charakterystycznych założeń tego typu.

Miejscowość nieznana. Typowy transylwański kosciół
Miejscowość nieznana. Typowy transylwański kościół

Mur wokół świątyni to w zasadzie typowe zjawisko w tym regionie. Dotyczy zaś ono nie tylko ogromnych założeń, lecz także niewielkich wiejskich świątyń. I nie ma się czemu dziwić. Krwawe najazdy mongolskie z XIII wieku na wiele lat odcisnęły swe piętno na życiu mieszkańców całej Transylwanii.

Nagrobek postawiony w miejscu tragedii, nad jeziorem św. Anny.
Nagrobek postawiony w miejscu tragedii, nad jeziorem św. Anny.

A jeśli już jesteśmy przy motywie śmierci, to także tutaj zaskakuje odmienności seklerskich obyczajów. Ich tradycyjne nagrobki mają bowiem kształt czworobocznych pali. Zwyczaj ten zachował się zresztą gdzieniegdzie po dziś dzień i pokazuje odmienność tego tajemniczego ludu. W kamiennych nagrobkach także można zauważyć nawiązania do dawnej tradycji.

Kamienne nagrobki na Seklerszczyźnie także mają podobną formę do dawnych drewnianych pali
Kamienne nagrobki na Seklerszczyźnie także mają podobną formę do dawnych drewnianych pali

Wróćmy jednak jeszcze na chwilę, aby wspomnieć o jeszcze jednej różnicy. Seklerzy, jak zresztą większość siedmiogrodzkich Węgrów, to protestanci. Są wśród nich zarówno kalwiniści, luteranie, a nawet unitarianie. Różnica jest zauważalna choćby w wystroju kościołów. Polecam więc zaglądać do mijanych nawet w najmniejszych wsiach świątyń. Wyglądają one często tak, jakby czas zatrzymał się tam przynajmniej sto lat temu.

Nazwa miejscowosci nieznana. Wnętrze małego, skromnego kościołka
Nazwa miejscowosci nieznana. Wnętrze małego, skromnego kościołka
Ten sam kościół. Fragment modlitwy

Nie jestem w stanie wypowiedzieć się w kwestii różnic językowych. Jeden Węgier tłumaczył mi jednak, że takowe istnieją. Przytaczał przykład, że seklerskie określenie pieczonego ziemniaka jest przez mieszkańców Węgier rozumiane jako „delikatne upicie się”, co może prowadzić do zabawnych nieporozumień. Niestety, nie mam jak tego zweryfikować.

Spora część Transylwanii jest dwujęzyczna – zwłaszcza jeśli chodzi o nazwy miejscowości. Niekiedy, np. w Timiszoarze czy Braszowie, przed wjazdem do miasta są wymienione aż trzy nazwy – rumuńska, węgierska oraz niemiecka. I to mimo, że tamtejsze mniejszości stanowią niewielki procent mieszkańców. Warto o tym wspomnieć, gdyż np. władze takiego Klużu wzbraniają się przed poinformowaniem przyjezdnych o jego węgierskiej nazwie – Kolozsvár.

Dwujęzyczna tablica z nazwą miejscowości. W Transylwanii rzecz powszechna
Dwujęzyczna tablica z nazwą miejscowości. W Transylwanii rzecz powszechna

Tymczasem na Seklerszczyźnie węgierskie nazwy miejscowości pojawiają się nawet na drogowskazach, co jest gdzie indziej niespotykane. W efekcie na znakach – takich jak poniżej – mamy prawdziwy natłok napisów. Ale przynajmniej wszyscy są szczęśliwi.

Trudno się nie połapać :).
Trudno się nie połapać :).

No dobra, Węgrzy szczęśliwi nie są. Wielu z nich chciałoby zapewne, aby obecne granice uległy korekcie. Np. tak, jak podczas wojny, po korzystnym dla Węgier arbitrażu wiedeńskim. Zwłaszcza na Seklerszczyźnie widać tęsknotę do Wielkich Węgier, np. w postaci plakatów na których zilustrowany jest rozpad królestwa.

Jeden z wielu plakatów tego typu, z popularnym wśród Węgrów motywem mapy sprzed 1918 roku.
Jeden z wielu plakatów tego typu, z popularnym wśród Węgrów motywem mapy sprzed 1918 roku.

Temat ten zasługuje zresztą na osobny artykuł, aczkolwiek póki co nie czuję się kompetentnie aby to opisać. Sprawa nie jest bowiem tak prosta, jak się wydaje większości polskich hungarofilów. Z całą pewnością muszę zaś stwierdzić, że obecnie Węgrzy w Rumunii mają nieporównywalnie więcej praw, niż Rumuni zamieszkujący te tereny przez I wojną światową.

Seklerska flaga. Źródło: wikipedia/domena publiczna
Seklerska flaga. Źródło: wikipedia/domena publiczna

Obecnie niektóre środowiska węgierskie podejmują starania, aby teren Seklerszczyzny objęty został autonomią. Na jakich zasadach i jakie terytorium miałoby obejmować? Samo wyznaczenie granic sprawia pewną trudność, ze względu na zmiany demograficzne zachodzące na przestrzeni lat. Mam jednak nadzieję, że oba narody się kiedyś dogadają. Już teraz wśród zwykłych ludzi dominuje pozytywne nastawienie względem siebie. Tylko czasem Rumuni narzekają, że nie mogą dogadać się we własnym kraju w swoim języku, a ci Węgrzy cały czas mają do nich o coś pretensje.

Dawna flaga Seklerów. Źródło: wikipedia/domena publiczna
Dawna flaga Seklerów. Źródło: wikipedia/domena publiczna

Seklerszczyzna to oczywiście nie jedyne miejsce w Rumunii, gdzie żyje mniejszość węgierska. Sporo wciąż zamieszkuje wschodnie tereny, a także obszar centralnej Transylwanii, czyli np. Kluż i okolice – tam zresztą zdarzają się miejsca, gdzie stanowią oni przytłaczającą większość. W całym kraju żyje ich – wedle spisu z 2011 roku – około 1,2 mln.

 

 

Gott ist mein Fels

„Pan jest moją skałą, moją twierdzą i moim wybawcą”: ufortyfikowany kościół w Prejmer jest niczym żywa ilustracja do ewangelickiego psalmu. Świątynia, którą wznoszono etapami od XIII wieku, miała chronić mieszkańców w razie niebezpieczeństwa. I zapewne chroniła, o czym świadczą zachowane po dziś dzień zabudowania.

Nie ma chyba lepszego przykładu odpowiadającego na pytanie, czym są siedmiogrodzkie kościoły obronne. A zaznaczyć należy, że jest ich bez liku – i na pewno jeszcze nie raz zagoszczą one na łamach niniejszego bloga. Jadąc przez wioski, miasteczka i większe ośrodki co chwilę mija się tabliczkę z napisem „basilica fortificata”. I choć nigdy nie ma czasu na odwiedzenie każdego z tych miejsc, to z własnego doświadczenia wiem że zawsze warto poświęcić choć chwilę na krótki spacer.

I jeszcze jedno zdjęcie okalających dziedziniec galerii z wejściami do cel refugialnych...
I jeszcze jedno zdjęcie okalających dziedziniec galerii z wejściami do cel refugialnych…

Jest to swego rodzaju znak rozpoznawczy Transylwanii. Pamiątka po najazdach Mongołów, którzy spustoszyli te ziemie pod koniec XIII wieku – czyli nie tak długo po tym, gdy na Legnickim Polu poległ Henryk Pobożny. Nic dziwnego, że ich obecność wymusiła powstanie ogromnej liczby zamków i innego rodzaju fortyfikacji. Kościoły, które w tym czasie były zwykle jedynym murowanym budynkiem w większości osad, idealnie nadawały się do połączenia funkcji sakralnej z nową – obronną. Jak tego dokonywano? Najlepiej będzie, jak oddam głos autorom wspaniałej książki „Rumunia: przestrzeń, sztuka, kultura”. To właśnie ich publikacja zainspirowała mnie do wizyty w tym miejscu:

„Pierwszym sposobem przygotowania świątyń do funkcji obronnych było tworzenie obwodu obwarowań. Pierścienie murów sukcesywnie zwielokrotniano, czyniąc kościół coraz bardziej niedostępnym. Z czasem zaczął się on upodabniać do zamku, w którym ufortyfikowanie głównego budynku kościelnego przemieniało go w główny i ostateczny punkt oporu na miarę donżonu – wieży ostatecznej obrony występującej w średniowiecznych zamkach feudalnych. Na funkcję taką wyraźnie wskazuje częste wykopywanie studni wewnątrz świątyni (!). Samo fortyfikowanie obejmowało z reguły umocnienie wieży, którą prócz strzelnic zaopatrywano najczęściej w drewnianą galerię obronną”. (Rumunia: przestrzeń, sztuka, kultura. Michał Jurecki i Łukasz Gałusek. Olszanica 2008).

Kościół obronny w Prejmer (niem. Tartlau, węg. Prázsmár) jest jednak na tle innych tego typu świątyń założeniem wybitnym. I względnie nowym, bo mimo powstanie w XIII wieku, jego rozbudowa trwała jeszcze w wieku XVIII. Gdy przejeżdżałem tamtędy po raz pierwszy, było już niestety po godzinach otwarcia. Nie zniechęciło mnie to jednak do obejścia całego założenia z zewnątrz.

Podczas pierwszej wizyty udało się zobaczyć ufortyfikowany kosciół w Prejmer jedynie z zewnątrz
Podczas pierwszej wizyty udało się zobaczyć ufortyfikowany kościół w Prejmer jedynie z zewnątrz

Parę dni później, już w drodze powrotnej, udało się na szczęście wejść do środka. Najpierw zwiedza się barbakan, dobudowany w późniejszym okresie. Całkiem interesująca jest wystawa w budynku bramnym, w której pokazano saskie przedmioty codziennego użytku. Następnie wchodzi się na główny dziedziniec, wokół którego ciągną się drewniane galerie prowadzące do cel refugialnych – ponad dwustu pomieszczeń, gdzie mieszkańcy okolic mogli chronić się przez długie miesiące ewentualnego oblężenia.

Kilkanaście spośród ponad dwustu cel refugialnych, w których mieszkańcy mogli schronić się przed niebezpieczeństwem
Kilkanaście spośród ponad dwustu cel refugialnych, w których mieszkańcy mogli schronić się przed niebezpieczeństwem

Większość drzwi jest pozamykanych, jednak w paru miejscach istnieje możliwość wejścia do wewnątrz. Pozwala to na zwiedzenie baszt czy przejście się korytarzem ze skierowanymi na zewnątrz strzelnicami. Są tam nawet nieźle zachowane wykusze latrynowe. W niektórych pomieszczeniach na parterze zlokalizowane zaś były warsztaty rzemieślnicze.

Słabej jakości zdjęcie, ale daje wyobrażenie o warunkach panujących w skromnych celach
Słabej jakości zdjęcie, ale daje wyobrażenie o warunkach panujących w skromnych celach

Centralnym punktem oporu był kościół, wzniesiony w XIII wieku przez krzyżaków. Wyposażenie jest w nim dość skromne, aczkolwiek nie jest to istotne. Ważne z uwagi na pełnioną funkcję są natomiast elementy mające na celu nadanie mu cech zamkowej wieży – takich, jak chociażby strzelnice.

Kosciół w Prejmer nie służył jedynie modlitwom, o czym swiadczą między innymi strzelnice wybite w wieży
Kosciół w Prejmer nie służył jedynie modlitwom, o czym swiadczą między innymi strzelnice wybite w wieży

Jeśli chodzi o wspomniane wyposażenie, moim zdaniem najbardziej interesujący jest element pochodzący z czasów najnowszych. Drewniana płaskorzeźba poświęcona żołnierzom poległym podczas II Wojny Światowej jest czymś, czego nie widziałem nigdzie wcześniej.

Kriegsdenkmal, jakich mało. Wykonana w drewnie płaskorzeźba upamiętnia uczestników wojny
Kriegsdenkmal, jakich mało. Wykonana w drewnie płaskorzeźba upamiętnia uczestników wojny

Warowny kościół w Prejmer opuszcza się z żalem. Ma się tam ochotę zapuścić w dosłownie każdy zakamarek, aby przekonać się jak to wybitne dzieło mogło funkcjonować w latach swej świetności.

 

 

Seklerska wieś

Kilkadziesiąt kilometrów na południe od Klużu, ale już na terenie jednostki administracyjnej Alba, leży Rimetea (węg. Torockó). Choć może tym razem to nazwę węgierską powinno się podawać jako pierwszą? We wsi liczącej mniej niż 2000 mieszkańców ogromną większość stanowią bowiem węgierskojęzyczni Seklerzy. Ale to nie jedyna rzecz, która wyróżnia ją od okolicznych miejscowości .

Tą, która rzuci się od razu w oczy, jest potężna skała, u podnóża której rozciąga się malownicza wioska. Rumuni zwą ją Piatra Secuiului, Węgrzy natomiast – Székelykő. Robi ona niesamowite wrażenie, wyraźnie górując nad okolicą. Można się na nią wspiąć, aczkolwiek trasa jest bardzo trudna. Piękne widoki ze szczytu skały rekompensują jednak wszelkie niedogodności.

Widok na Torockó z szeklerskiej skały
Widok na Torockó z seklerskiej skały

Na samym szczycie znajduje się kamienny słup zwieńczony krzyżem. Lokalna tradycja nakazuje, aby pomalować go w swoje barwy narodowe. Wzięło się to zapewne stąd, że na przemian pojawiają się tam wymalowane sprejem flagi Rumunii i Węgier. Na zdjęciu koledzy i ich patriotyczne dzieło. Ze szczytu rozpościerają się ponadto piękne widoki na okolicę.

Jak się dowiedziałem, poprzednio była flaga Węgier
Jak się dowiedziałem, poprzednio była flaga Węgier

Wieś warto jednak obejrzeć z bliska. Wtedy chyba każdy zwróci uwagę na fakt, że większość gospodarstw mimo podeszłego wieku wygląda, jakby było świeżo po remoncie. Cóż, w pewnym sensie jest.

Takich wypielęgnowanych chat nie powstydziłaby się żadna polska wioska!
Takich wypielęgnowanych chat nie powstydziłaby się żadna polska wioska!

To efekt wieloletnich prac konserwatorskich, które zostały rozpoczęte na początku lat dziewięćdziesiątych. W efekcie wioska została nagrodzona prestiżową nagrodą Europa Nostra.

Równiurki szereg pięknych szeklerskich domów. Szkoda tylko, że wioska jest na co dzień mało "żywa"
Równiutki szereg pięknych szeklerskich domów. Szkoda tylko, że wioska jest w weekendy mało „żywa”

Pierwszą charakterystyczną rzeczą jest to, że seklerskie zabudowania stoją bokiem do ulicy. Drugą jest natomiast to, że w Torockó na każdym kroku czuje się obecność wielkiej skały…

Szeklerska skała cały czas nam towarzyszy podczas zwiedzania Torockó. Cóż, trudno byłoby jej nie zauważać
Seklerska skała cały czas nam towarzyszy podczas zwiedzania Torockó. Cóż, trudno byłoby jej nie zauważać

Nie dziwi fakt, że większość mieszkańców żyje tu z turystyki. W gospodarstwach funkcjonuje ogromna liczba ośrodków. W niektórych można wynająć zwykły pokój, inne zostały przekształcone w typowe pensjonaty. Nie miałem okazji tam nocować, ale ceny podobno są korzystne. W cenie noclegu można też liczyć na posiłek.

Legendarny pensjonat, w którym nocował sam Rober Makłowicz :)
Legendarny pensjonat, w którym nocował sam Rober Makłowicz 🙂

Nie było mi dane przekonać się, co serwują lokalni gospodarze. W Torockó byłem łącznie trzy lub cztery razy, ale najwyraźniej poza sezonem w wiosce niewiele się dzieje. Zwłaszcza w niedziele, kiedy to wszystkie knajpy i pensjonaty były pozamykane na cztery spusty. Seklerskiej wsi jest jednak poświęcony super odcinek pana Makłowicza – to tak na otarcie łez :).

20151108_122310

Kto nie prowadzi pensjonatu czy też choćby agroturystyki, ten może spróbować swoich sił w wytwarzaniu bimbru. Nie trzeba daleko szukać, aby dostać butelkę palinki domowej roboty. O dostępności trunku informują liczne – mniej lub bardziej widoczne – plakietki. Nie trzeba znać węgierskiego, żeby zrozumieć jakie mają one znaczenie. Dla nie znających rumuńskiego wystarczy zaś język migowy.

Można nie znać węgierskiego, ale słowo "palinka" jest międzynarodowe
Można nie znać węgierskiego, ale słowo „palinka” jest międzynarodowe

 

Koło wodne? Skądś to znamy. Zapewne napędza bimbrowniczą maszynerię w pobliskiej chacie...
Koło wodne? Skądś to znamy. Zapewne napędza bimbrowniczą maszynerię w pobliskiej chacie…

Na koniec religijny smaczek. Spora część siedmiogrodzkich Węgrów to unitarianie. Ci zaś u nas znani byli jako Arianie bądź Bracia Polscy. W XVII wieku zostali wypędzeni z kraju, tutaj trwają nadal.

Unitariański kościół wciąż góruje nad resztą zabudowań
Unitariański kościół wciąż góruje nad resztą zabudowań