Archiwa tagu: rumuńskie drogi

Nie taka prosta naprawa

Na początku lipca przyjechałem do Braszowa na kurs językowy. A skoro trwa on miesiąc to pomyślałem, że nie będzie lepszej okazji do naprawy Dacii. Okazało się, że to nie takie proste…

Moja Dacia wzbudza tutaj wielkie zainteresowanie. Jeszcze kilka lat temu takie auta jeździły po rumuńskich drogach, teraz to dla nich spory rarytas – tym bardziej na polskich blachach

Już pierwszego dnia napisałem do warsztatu z prośbą o pomoc. Pierwszy wolny termin był za dwa tygodnie. Trochę długo, ale skoro to serwis Dacii, to warto poczekać. Tak przynajmniej mi się wydawało.

Serwis Dacii w Braszowie przy calea Bucuresti – nie polecam 🙁

Miły pan wziął Dacię na podnośnik, popukał, postukał, po czym potwierdził że faktycznie parę rzeczy trzeba zrobić, ale nie ma na to szans ze względu na brak części. Cóż, dwa tygodnie wcześniej pisałem mu co trzeba zrobić. Mógł od razu dać znać, ale po co?

Tego samego dnia pojechałem do kolejnego warsztatu. Tam przynajmniej krócej czekałem na werdykt – nie mają części do starych Dacii. Nieoczekiwanie pojawił się jednak jakiś facet. Poprosił mechanika o dwa klucze, coś przekręcił, coś przestawił i tym samym sprawił, że silnik zaczął lepiej pracować. Dobre i to.

Jak mówi jeden znajomy Rumun: „Dawniej w co drugiej zagrodzie znalazł się ktoś, kto umie naprawić Dacię. Teraz może w co trzeciej, ale nadal warto próbować”

Czasu było coraz mniej więc skupiłem się na poszukiwaniu części. Okazuje się jednak, że o niektóre jest już bardzo trudno. Jadąc między Bukaresztem a trasą Transfogaraską zajrzałem do jakiegoś wiejskiego warsztatu. Części nie mieli, ale miły pan pojechał ze mną do kolejnej wsi, gdzie jego znajomy ma sklep. Wykupiłem co się dało, bo raczej już tego nie produkują.

Wykupiłem pół jego sklepu, powinien być bardziej zadowolony 🙂

Choć przez dziury w układzie wydechowym Dacię słychać z kilometra i miewa ona swoje fochy, to dzielnie przejechała trasę Transfogaraską.

Po drodze ludzie patrzyli z niedowierzaniem, ale się udało. Tutaj jesteśmy już po drugiej (północnej) stronie – czyli z górki

Dopiero po powrocie do hotelu miałem chwilę, żeby dokładniej obejrzeć swoje łupy. Wygląda na to, że brakuje tylko sprężyn i amortyzatorów do naprawy zawieszenia 🙂

Trochę jeszcze brakuje, ale dobre i to

Wcześniej, gdy traciłem już nadzieję na zakup części, zainwestowałem trochę w „ubezpieczenie”, czyli różnorodne dewocjonalia kupowane w monastyrach i kościołach.

Po prawej moja skromna kolekcja dewocjonaliów

Są jednak rzeczy, których święte medaliki nie załatwią. Takie, jak układ kierowniczy. Podobno pasuje od Dacii Logan. Ale to się okaże już w Polsce…

Ten worek to prowizoryczna naprawa pękniętej osłony układu kierowniczego (nie do dostania w sklepach)

Jutro wracam do Polski. Po drodze czeka mnie jeszcze wizyta w złomowiskach i sklepach. Mam nadzieję, że uda się tam coś znaleźć.

Dziś prawdziwych Dacii już nie ma

Jeszcze parę lat temu popularne na rumuńskich drogach, dziś prawdziwe białe kruki. Na rumuńskich drogach prawie nie widać już starych Dacii. Czy to dobrze, czy źle, o tym w artykule

Dacie 1300 i 1310 były jeszcze niedawno znakiem rozpoznawczym Rumunii. Można było je spotkać w normalnym ruchu ulicznym, na parkingach między blokami, w zagrodach. Często służyły właścicielom jako normalne auta codziennego użytku. Wtedy jednak pojawił się program Rabla [dosłownie: złom]…

Zdjęcie „pożyczone” z www.autolatest.ro (http://www.autolatest.ro/stiri-masini/informatii-despre-programul-rabla-2016-bani-in-plus-pentru-rabla-plus)

Z tego co pamiętam, początkowo rząd oferował bon na 1000 lei (ok. 1000 złotych) dla osób, które pozbyły się starego samochodu. Bon można było natomiast wykorzystać przy zakupie nowego auta. Pierwszym widocznym skutkiem było to, że na lokalnych portalach aukcyjnych ceny Dacii poszybowały w górę – nieznacznie, bo z paruset lei do ok. 900. Później kwoty wzrastały, a do akcji włączały się kolejne koncerny motoryzacyjne oferujące spore upusty. Skutek?

Ruch uliczny w Rumunii wygląda teraz jak w każdym europejskim kraju. Tutaj: Braszów

Stawiam butelkę palinki temu, kto na powyższym zdjęciu znajdzie choć jedną klasyczną Dacię. Trud daremny, bo obecnie prawie ich nie ma. Przechadzając się ulicami Braszowa z rzadka trafiam na pojedyncze okazy będące w normalnym użyciu – tzn. zadbane, ale nie wyglądające „jak z fabryki”.

Dawniej rumuńscy kolekcjonerzy gardzili tym modelem koncentrując się jedynie na 1100 i 1300. Dziś także 1310-ki są obiektem pożądania

Stosunkowo często widać natomiast modele 1310 z późniejszych etapów produkcji. Są to jednak auta stosunkowo młode, bo produkowane do 2004 roku.

Dacia 1310 Break z przodu…
… i z tyłu. Urocza, prawda?

Czasami stojące przy domach Dacie widać jeszcze na prowincji. Ale tam natrafić można także na porzucone egzemplarze, pozostawione na pastwę losu.

Zabudowany model 1310, nadgryziony zębem czasu

Są jednak plusy. Jeszcze dwa lata temu zadbane, wypieszczone Dacie będące w posiadaniu kolekcjonerów należały do rzadkości. Fotografie kilku z nich zamieściłem wówczas w artykule o odwiedzinach w myjni samochodowej. Dziś jest ich coraz więcej, co widać choćby po liczbie tematycznych grup dyskusyjnych w mediach społecznościowych i oczywiście na zlotach. Rumuni się bogacą, a posiadanie stosunkowo drogiego i czasochłonnego hobby jest tego najlepszym przykładem.

P. S. Ceny klasycznych Dacii rosną, co widać choćby po ofertach na olx.ro czy lajumate.ro. Czasami jednak nawet w Polsce można natrafić na egzemplarze czekające na nowego właściciela. Na poniższym zdjęciu Dacia odnaleziona przez kolegę. Niestety, zarówno samochód jak i cała posesja wyglądają na od lat opuszczone…

Do Satu Mare starą Dacią (i Nysą)

O klubie miłośników rumuńskiej motoryzacji Dacia Drum Bun dowiedziałem się ponad rok temu. Poznaliśmy się dopiero niedawno, ale od razu natrafiła się okazja na wspólny wyjazd. Co tu dużo mówić, był to jeden z najlepszych długich weekendów mojego życia.

Wszystko zaczęło się w grudniu 2016 roku. Podwoziłem wtedy z Klużu do Polski ciekawego pasażera o imieniu Ulrich. Obawiałem się, że podróż Lanosem będzie dla niego nie lada wyzwaniem, ale już na wstępie wyznał mi, że w porównaniu z Daciami jest to dla niego technologiczny skok w przyszłość.

Wyruszamy w drogę jeszcze w pełnym składzie

Potem przypomniałem sobie o klubie Drum Bun przy okazji pisania przewodnika, kiedy uznałem że zasługuje on na opisanie. Na początku tego roku odwiedziłem zaś w końcu krakowski klub Kornet, który opuściłem bogatszy o kilka butelek piwa z lokalnego browaru Grybów i zaproszenie na zlot Dacii w Satu Mare.

Próby ratowania Dacii – gdzieś, przy granicy ze Słowacją

Przed wyjazdem odkurzyłem mojego starego Zenita, bo czym robić zdjęcia starym autom, jeśli nie radzieckim aparatem? I tak oto 1 czerwca o godzinie 16:00 spotkaliśmy się na parkingu CH Zakopianka w Krakowie i wyruszyliśmy do schroniska PTTK w Bartnem. Tam doszło do pierwszej imprezy integracyjnej. Tam też poznałem smak Alexandriona*, który miał się potem okazać nieoficjalnym sponsorem całego wyjazdu.

Ostatnie przygotowania, czyli bohaterskie wycinanie naklejek

Nad ranem 2 czerwca wyruszyliśmy z Bartnego, kierując się w długą podróż do Satu Mare. Pierwotnie mieliśmy jechać dwoma Daciami 1310 z lat osiemdziesiątych i Nysą z początku lat dziewięćdziesiątych, to z powodu awarii jedno z aut musiało poczekać koło schroniska.

Dacia jeszcze nie wie, że będzie musiała zostać w Polsce 🙁

Na szczęście Nysa wszystkich pomieściła, a dodatkowym atutem podróży tym samochodem był sprzęt nagłaśniający i wesoły kierowca Mihai, który dbał o to, abyśmy poznali wszystkie piosenki ludowe zarejestrowane kiedykolwiek w Rumunii i Mołdawii (dosłownie wszystkie).

Nysa w całej okazałości

Wieczorem dotarliśmy do Satu Mare, choć nie obyło się bez przygód. Po drodze w drugiej Dacii coś stukało, ale z problemem poradzili sobie na szczęście słowaccy mechanicy (pod czujnym okiem wodza).

Pod czujnym okiem Lenina

Już następnego dnia wzięliśmy udział w paradzie. Łącznie pojawiło się tam kilkadziesiąt aut, z czego najwięcej było rzecz jasna Dacii. Od pierwszych modeli 1100 z końca lat sześćdziesiątych, aż po brzydkie choć poczciwe 1310-ki z połowy lat 90-tych. Ale były też na przykład dwie ciekawe Wołgi, które przyjechały z Ukrainy.

Wołgi!

Organizatorzy dbali o bogatą ofertę kulturalną. Odwiedziliśmy park etnograficzny w Negrești-Oaș, potem zaś – już na terenie motelu Mujdeni – oglądaliśmy pokazy walk Daków i występy młodzieży z zespołu ludowego. Nad dalszym ciągiem imprezy aż do poranka czuwał bóg Alexandrion.

„Dziunie”

Jak wyglądał następny dzień, łatwo sobie wyobrazić. Na szczęście zostaliśmy zawiezieni do Băile Figa, czyli nowiutkiego kompleksu wypoczynkowego, gdzie mogliśmy do woli zażywać kąpieli błotnych, borowinowych i solnych. Przyznam bez bicia, że wybrałem spanie na leżaku, ale i tak było super.

Policjant z Satu Mare

Ostatniego dnia mieliśmy między innymi okazję do odwiedzenia pasterzy pilnujących ogromnego stada owiec, ale pozwolę sobie zachować tę historię na inną okazję.

Ekipa w prawie pełnym składzie (prawie, bo dojechała potem jeszcze miła para z młodym Brunem).

*Nie wiem do końca, czym dokładnie jest Alexandrion. Coś jak brandy czy koniak, a wygląda jak metaxa. Smaczne jak diabli.

Spălătorie – w rumuńskiej myjni

Można odnieść wrażenie, że większość Rumunów znajduje zatrudnienie w branży motoryzacyjnej. W niemal każdej miejscowości można bowiem znaleźć zakłady wulkanizacyjne, warsztaty czy mniejsze lub większe hurtownie z częściami.

Częstym widokiem są także myjnie. Ich liczba może niekiedy zaskakiwać. Zwłaszcza, że Rumuni niemal obsesyjnie dbają o czystość ulic – w miastach, w sezonie letnim, co chwilę minąć można polewaczkę, która usuwa brud z nawierzchni.

Przydrożna myjnia - częsty widok w Rumunii
Przydrożna myjnia – częsty widok w Rumunii

Nie przeszkadza to jednak kierowcom w częstym odwiedzaniu myjni samochodowych zwanych tu „spălătorie”. Zwłaszcza, że – wbrew stereotypom – w Rumunii dużo jest nowych aut. Coraz rzadziej widać na ulicach stare Dacie i Aro. A jeśli już, to zdarzają się wśród nich pieczołowicie odrestaurowane egzemplarze.

Renault 8? A może... Dacia 1100?
Renault 8? A może… Dacia 1100?
Kult lat 70-tych
Kult lat 70-tych
Dacia 1310. Auto dawniej widać było też na polskich drogach. Teraz wraca powoli do łask
Dacia 1310. Auto dawniej widać było też na polskich drogach. Teraz wraca powoli do łask

Mimo wszystko od zawsze dziwiło mnie to, jaką popularnością cieszą się w Rumunii myjnie samochodowe. Często ustawiają się do nich bowiem długie kolejki. Inaczej niż w Polsce, dominują tu jednak punkty obsługowe. Jak działają, przyszło mi się przekonać po powrocie znad morza.

Niezależnie od pory dnia, w rumuńskich myjniach tłoczno
Niezależnie od pory dnia, w rumuńskich myjniach tłoczno

Okazało się, że skorzystanie z usługi jest bardziej skomplikowane niż może się wydawać. Po zaparkowaniu na stanowisku podszedłem do szefa myjni, który wypisał malutki rachunek zawierając w nim takie dane jak marka auta, numer rejestracji, datę i cenę. Zacząłem już się obawiać, że zaraz zapyta mnie o dowód!

Mycie auta to tylko pozornie prosta sprawa. Czasem niemożliwa bez pieczątek i podpisów :)
Mycie auta to tylko pozornie prosta sprawa. Czasem niemożliwa bez pieczątek i podpisów 🙂

Dopiero z tak wypełnionym dokumentem udałem się do malutkiej kanciapy, w której sympatyczna Rumunka zainkasowała ode mnie 30 lei. Podbiła dokument pieczątką i mogłem wrócić do szefa. Wtedy dopiero wyznaczył on jednego z pracowników do wykonania zadania.

Początkowo sądziłem, że zapłacone 30 lei to gruba przesada. W Polsce przecież można za tyle auto umyć dwa razy na stacji benzynowej. Okazało się, jednak, że w tej cenie auto zostało umyte z zewnątrz jak i w środku… Tak więc bez obaw!

Zastanawiam się tylko, kiedy w Rumunii pojawią się znane u nas myjnie samoobsługowe. Do tej pory byłem na jednej w Klużu, ale korzystanie z niej wciąż było nieco zbiurokratyzowane. Najpierw trzeba było bowiem podejść do kiosku, aby kupić monety 1 euro w przeliczniku 5:1. Najwyraźniej więc była to używana instalacja sprowadzona zza granicy.

Koreański Cud Techniki

Pierwszego stycznia wielu z Was zapewne obudziło się na większym lub mniejszym kacu. Mój Lanos, gdyby był człowiekiem, mógłby natomiast podjechać do sklepu po pierwsze legalne piwo. Panie i Panowie, mój koreański cud techniki obchodzi dzisiaj osiemnaste urodziny!

Pamiętam dobrze ten wieczór 1998 roku, kiedy nowe auto pojawiło się w naszej rodzinie. Tato pojechał po nie z Wujkiem do Warszawy i przyjechali już po zmroku. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy to tylne światła – soczyście czerwone (jak lakier zresztą) i ostre. Można krytykować technikę spod znaku kwiatu lotosu (tak, logo Daewoo było na nim wzorowane, ignoranci!), ale nikt mi nie wmówi że Lanosy, Nubiry i Leganzy nie były pod koniec lat dziewięćdziesiątych skokiem technologicznym dla milionów Polaków. W naszym przypadku Lanos zastąpił wysłużonego Malucha, drugiego w kolekcji mojego Taty. Jeśli chodzi o wygodę i osiągi, nie ma porównania.

lanos_sedanZdjęcie z połowy lat 90-tych, oficjalny katalog Daewoo.

Aczkolwiek co do wygody, to w Lanosie ciężko mówić o takiej kategorii. Nasz egzemplarz był najtańszą wówczas wersją – bez poduszek powietrznych, ABS-ów, elektrycznych szyb czy podgrzewanych foteli (choć tego ostatniego to nie było chyba w żadnym Daewoo). Z luksusów można wymienić jedynie radio, zapalniczkę i wysuwany uchwyt na napoje. Silnik też nie robił na nikim wrażenia – 8-zaworowa jednostka o pojemności 1,5 litra osiągała moc 87 koni. Wystarczyło to do rozpędzenia tego cuda do ok. 175 kilometrów na godzinę na dawnym lotnisku awaryjnym koło Środy Śląskiej. Mama zrobiła za to Tacie straszną burę, a ja byłem zachwycony faktem, że można tak szybko jechać i nie słyszeć warkotu silnika (wspomnienie po Maluchu, który przy połowie tej prędkości by się pewnie rozleciał).

20151228_212417Latka lecą, ale Lanos wciąż w formie :D.

Ok. 2009 czy 2010 roku Lanos został mi przekazany przez Tatę, który ewidentnie pokochał koreańską myśl techniczną i kupił sobie Kię. Od tego czasu sam mam przyjemność poznawania sekretów tego wspaniałego auta. Większość podzespołów jest kompatybilna z Oplem Astrą I, co sprawia że części kosztują grosze. Do tego nadwozie było cynkowane, więc nic w nim nie gnije. Prawdziwie nadprzyrodzoną mocą tego auta jest jednak fakt, że można nim jeździć bez martwienia się o sprawne części. Przykładem niech będzie sytuacja z Rumunii, kiedy to poszła tylna sprężyna od zawieszenia. Wyjąłem wprawdzie jej spory kawał, ale byłem przekonany że zawieruszył się tam gdy jechaliśmy przez bezdroża. Dopiero mechanik z przerażeniem poinformował mnie, że to było coś poważniejszego.

20151115_143243Lanos to auto „terenowawe” – Tutaj w Torockó (Rumunia)

Tak jednak jest niemal ze wszystkim. Przez pierwsze dwa lata użytkowania wymieniłem jedynie przy pomocy Wujka klocki hamulcowe i łożyska, wtedy też zakonserwowaliśmy podwozie (znaczy on konserwował i wymieniał, bo Wuj zawsze robi wszystko sam i nienawidzi, jak mu się pomaga). Wtedy też rozpieprzyłem bak, co spowodowało że znajomy mechanik polecał mi oddać auto na złom. Nic z tego! Minęło pięć lat, a Lanos dalej jeździ. Wprawdzie wymieniłem w nim rozrząd, który strasznie klekotał, ale zapewne i bez tego jeździłby dalej. Jedyna rzecz, która go trwale unieruchomiła to alternator. W dodatku stało się to na rumuńskiej ziemi, ale udało się go na szczęście wymienić (pomocny był fakt, że „alternator” to słowo wspólne dla polsko – rumuńskiego języka „Rolish”). ALE że Lanos nie jest autem złośliwym, to rozkraczył się tuż przed wyjazdem z Klużu do Belgradu. Kto wie co by się stało, gdyby wziął się zepsuł na jakimś odludziu?

lanoszTrasa Transfagaraska

Belgrad to zresztą była krótka przejażdżka. Cztery razy przejechałem nim po tysiąc kilometrów między Klużem a Wrocławiem, był ze mną na wielu wyprawach po Polsce, przejechał nawet przez trasę Transfagaraską. To, a także wszystko powyższe, sprawia że przywiązałem się do tego mocno już leciwego autka. Pewnie przyjdzie moment, kiedy trzeba będzie je wymienić (tylko na co?). Coraz bliżej mu jednak do wieku 25 lat, kiedy to teoretycznie można starać się o rejestrację auta jako zabytek. Zabytkowy Lanos – to byłoby coś! Pomysł to z pozoru zabawny, dla mnie zresztą też, ale z drugiej strony mało które auto na taką skalę zmotoryzowało Polskę (a obecnie Ukrainę). W obu krajach było to często pierwsze auto zakupione w salonie przez zwykłych mieszkańców. Kto wie, może kiedyś Koreański Cud Techniki będzie takim samym kultem, co obecnie Syreny? Pytanie oczywiście z przymrużeniem oka, bo nie sądzę :).

Rumuńskie drogi

Stan dróg w Rumunii bardzo mile mnie zaskoczył. Inną sprawą jest styl jazdy tutejszych kierowców. Myślałem, że historie znajomych są przesadzone – teraz wiem, że bywa znacznie gorzej… Choć zdarza się wiele wesołych sytuacji.

Przyjechaliśmy do Rumunii ledwo dwa miesiące temu. Po przekroczeniu granicy przywitały nas kominy fabryk w Oradei (węg. Nagyvarárad) i szeroka, czteropasmowa droga. Przebicie się przez miasto poszło gładko. Bardziej stresujący był 160 kilometrowy odcinek pomiędzy Oradeą a Klużem, który ciągnie się przez góry i wiele małych miejscowości. Wbrew obiegowym opiniom, drogi mają tutaj bardzo dobre. Nawierzchnia na głównych trasach jest idealnie gładka, do tego wiele podrzędnych odcinków jest remontowanych. Na zdjęciu poniżej – droga z Klużu do Turdy.

20150919_122621

Przez pierwsze kilometry podróży przez Rumunię z tyłu głowy cały czas miałem jednak historie znajomych, którzy opowiadali o tutejszych policjantach domagających się łapówki przy byle okazji. Dlatego też starałem się jeździć w miarę przepisowo. Wkrótce się jednak okazało, że na znaki i ograniczenia nikt tutaj specjalnie nie zwraca uwagi. Kierowcy zwalniają jedynie, gdy przy trasie stoi drogówka. A o tym, że stoi, informują nadjeżdżający z naprzeciwka mrugając światłami. Oczywiście, są jeszcze fotoradary, ale z tego co się zorientowałem żaden z nich nie działa.

To, jak jeżdżą rumuńscy kierowcy, najlepiej opisał Maciej Kuczewski w znakomitej książce „Rumunia. Koniec złotej epoki” opisującej Rumunię z perspektywy korespondenta PAP-u w ostatniej dekadzie rządów Geniusza Karpat (swoją drogą polecam, świetny materiał). Choć opis ten wydaje mi się aż nadto przerysowany, to oddaje tutejsze realia:

Zasady poruszania się po stolicy Rumunii przetrwały próbę czasu i zmianę ustroju. Nawet na najruchliwszych skrzyżowaniach baczniej niż w światła należy się wpatrywać w oczy innych kierowców i z nich wyciągać właściwe wnioski: „Kiedy ruszy? Czy przepuści? Czy jest bardziej zdeterminowany?” itd. Stojąc grzecznie na ulicy podporządkowanej, można tak stać do końca świata: „Nie wpycha się, to znaczy, że się mu nie spieszy; jeśli się wpycha, to trzeba go przepuścić, choć nie zaszkodzi mu nawymyślać, nawygrażać i natrąbić”. Zmieniając pas, można wystawić migacz, ale ważniejsze jest bezkolizyjnie, w odpowiednim momencie, wepchać się między dwa pojazdy na sąsiednim pasie. „Skręcając nie pokazałem migacza? No przecież głupi by się domyślił, że tu będę skręcać; że w lewo z prawego pasa? A co to za różnica? Zresztą, z lewego w lewo każdy potrafi”.

Wprawdzie Autor odnosi się do ruchu ulicznego w Bukareszcie, jednak w innych miastach – a także poza nimi – sytuacja wygląda podobnie. Pas do skrętu w lewo? Nic się nie stanie, gdy użyjesz go do wyprzedzania. Czerwone światło? Jeśli jest korek, to może nikt nie zauważy jak sobie przejedziesz. Tym bardziej, gdy jedziesz taksówką.

Ciekawa jest także obserwacja dróg poprowadzonych przez mniejsze miejscowości, na których są dwa pasy w jednym kierunku. Początkowo, zgodnie z przepisami, jechałem prawym. Potem okazało się, że tak robią tylko skończeni frajerzy. Wszyscy cisną lewym, dopóki ktoś nie zechce z niego skręcić. Wtedy cała ławica samochodów wbija się na prawy, próbując się między sobą wyprzedzać i trąbiąc. Poza tym prawy pas służy do włączania się do ruchu (z reguły bez patrzenia, czy ktoś nim jedzie), a także nieoczekiwanego zatrzymywania (bo co z tego, że można zjechać na pobocze?). Trąbienie to zresztą zupełnie inna kwestia – klaksonu używa się tutaj żeby kogoś zrugać, ale też żeby pomachać znajomym. Czasami wydaje mi się też, że wielu kierowców trąbi ot tak sobie – bez wyraźnego powodu.

Osobny artykuł można by napisać o wyprzedzaniu. Czasami żałuję, że nie mam wideorejestratora – mógły z tego powstać drastyczny materiał. Wiele razy zdarzyło się na przykład, że na krętych górskich drogach ktoś nagle mija nas lewym pasem. Bywa i tak, na przykład gdy droga z naprzeciwka ma dwa pasy, że auto które nas wyprzedza jest jeszcze wyprzedzane przez mistrza kierownicy jadącego pod prąd. Jadący z naprzeciwka uciekają wtedy na prawy pas – oczywiście trąbiąc. Niedużo czasu zajęło mi odkrycie, że najlepiej jest jeździć „na sponsora” – wybrać kierowcę jadącego szybko, ale w miarę bezpiecznie i trzymać się go na trasie. Oprócz drogowych wariatów i osób jeżdżących normalnie spotyka się tu też oczywiście różnego rodzaju zawalidrogi. Oprócz znanych z polskich dróg „bab” i „dziadków” natrafić można także na krowy, konie, a także wozy. Wyglądają malowniczo, ale bywają niebezpieczne – zwłaszcza po zmroku.

20150902_143221

20150902_163445

Trzeba jednak uczciwie przyznać, że kilka rzeczy zaskoczyło mnie tutaj bardzo pozytywnie. Mimo korków, po mieście jeździ się całkiem sprawnie. Jeżeli na przykład kierowca przede mną nagle zdecyduje się zatrzymać na środku drogi żeby pójść do kiosku po fajki, to łatwo jest z powrotem włączyć się do ruchu. Cieszy też stosunek do pieszych. Przejście przez ulicę nie jest tutaj igraniem ze śmiercią, jak na przykład na Ukrainie. Z ciekawostek, zaskakuje tutaj powszechna umiejętność jazdy po rondzie mającym kilka pasów. W Polsce wygląda to tak, że niemal wszyscy cisną się na zewnętrzym pasie i objeżdżają nim całe skrzyżowanie. Co więcej, dwupasmowe drogi zwężają się często przed rondem, przez co taki manewr wydaje się być najbardziej pożądany. Tutaj sprawa jest jasna – jedziesz prosto albo w lewo, korzystasz z wewnętrznych pasów. Z prawego pasa jeździ się na wprost lub (częściej) w prawo. Wszyscy to tutaj rozumieją i na rondach nie widziałem do tej pory żadnej stłuczki.

Ano właśnie, odnośnie stłuczek i wypadków. Początkowo wydawało mi się, że mimo tego całego szaleństwa, nie ma tutaj zbyt wiele wypadków. Niestety byłem w błędzie. Mimo, że jeżdżę tutaj głównie weekendami, widziałem już trzy poważniejsze wypadki. Zwłaszcza jeden był tragiczny. Na prostej drodze najechały na siebie trzy samochody, przez co wytworzył się korek. Potem okazało się jednak, że auta te zderzyły się przez to, że pierwsze z nich nagle zaczęło hamować przez właściwym korkiem – spowodowanym przez tira, który nie wyrobił na zakręcie i staranował dwa inne auta. Cud, że tylko jedna osoba zginęła. Zdjęcie z serwisu monitorulcj.ro.

monitorulcj.ro
Ten wypadek zachęcił mnie do sprawdzenia statystyk. Okazało się, że faktycznie nie jest tak różowo, jak mi się początkowo wydawało. Jeśli chodzi o unię europejską, Rumunia ma największy wskaźnik śmiertelnych wypadków – 92 osoby na milion mieszkańców rocznie. Pomiędzy 2010 a 2013 rokiem zaobserwowano wprawdzie spadek o 9%, ale liczby wciąż dają do myślenia. Cóż, gdyby ktoś się wybierał w te strony – polecam uważać na drogach.

Na koniec rzecz dla malkontentów, którzy narzekają na kierowców zastawiających chodniki. Cóż, u nas zwyczaj ten powoli zanika. Tutaj prawie nikt nie robi z tego powodu problemu. W skrajnych przypadkach można otrzymać naklejkę, jak na zdjęciu poniżej. Tutaj była ona karą za postój na ścieżce rowerowej.

20151006_165608

Właściciele posesji dbają jednak o to, aby nie zastawiać im bram. Na prawie każdej widnieje napis „Nu Parcaţi”. Czasami tabliczki przybierają bardziej stanowcze formy, jak poniżej.

20151024_132734
Generalnie jednak parkowanie przybiera tutaj najbardziej dowolne formy. Kwintesencją była odpowiedź sąsiada, gdy – nie chcąc być niemiłym – zapytałem, czy mogę zostawić na parę godzin auto pod jego oknem: „Park wherever you want. Nobody cares”.

20150917_115703

20151021_211128

Trasa Transfogaraska (Transfăgărășan)

Powiedzieć, że widoki na Trasie Transfogaraskiej zapierają dech w piersiach, to za mało. Jej piękna nie oddadzą też żadne zdjęcia. Po prostu trzeba samemu pojechać, aby tego doświadczyć. Ostrzegam jednak, że żadna przejażdżka autem nie będzie potem już taka sama.

Wybudowanie drogi było inicjatywą nikogo innego, jak samego Geniusza Karpat – Nicolae Ceaușescu. Wpadł on na ten pomysł w 1968 roku, po interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. Obawiając się podobnego scenariusza w Rumunii, postanowił on wybudować drogę pozwalającą na szybki przerzut wojsk na osi północ – południe. Plan wcielono w życie w latach 1970 – 1974. Obecnie trasa nie ma już militarnego znaczenia, mieszkańcy zaś wybierają z reguły szybszą i wygodniejszą, biegnącą równolegle drogę nr E81. Trasa Transfogaraska cieszy się jednak ogromną popularnością wśród turystów.

przed

Wikipedia mówi, że droga ta łączy leżący w Siedmiogrodzie Sybin (rum. Sibiu, niem. Hermannstadt) ze znajdującym się na Wołoszczyźnie Pitești. Jednakże, właściwa trasa wiodąca przez góry ma „zaledwie” nieco ponad sto kilometrów. Teoretycznie na jej pokonanie potrzeba około trzech godzin. W praktyce o wiele więcej, gdyż co chwilę nadarza się kolejna okazja do zatrzymania samochodu na poboczu i podziwiania widoków. Początkowo trzeba się trochę powspinać przez spirale wiodące przez lasy. Warto jednak być cierpliwym, bo chwilę potem ukazują się naszym oczom niesamowite górskie pejzaże.

pers 1

Cała trasa jest bardzo wąska, zaś barierki są dość wybrakowane. Na szczęście kierowcy nie jeżdżą tutaj jak wariaci – w przeciwieństwie do bodaj wszystkich innych dróg i ulic w Rumunii. Dość często można zaś natrafić na węższe i szersze zatoczki, na których można wygodnie zaparkować. Zdarzają się też długie odcinki z jednej strony ograniczone ścianą skał, z drugiej zaś przepaścią.

skały

Oczywiście najgorzej było znaleźć miejsce parkingowe na najwyższym punkcie północnej części trasy. Na miejscu jest kilka knajpek, toalety i targowisko z pamiątkami. Do tego auto stoi tam na aucie i wszędzie są tłumy ludzi. Warto jednak to przeboleć, bo właśnie stamtąd rozpościera się najsłynniejszy widok na spiralne drogi poniżej.

pers 2

Potem pozostaje przejechać przez tunel i wyjeżdża się na część południową. Także tutaj nadarzyło się kilka okazji do zatrzymania.

trab i pers

pers 4

pers 3

Co jakiś czas na drodze mija się konstrukcje żelbetowe wsparte na kolumnach. Naliczyłem ich przynajmniej kilkanaście. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że to osłona przed osuwającymi się skałami. Ich przeznaczenie było jednak zupełnie inne – w razie konieczności kolumny można było względnie łatwo wysadzić, aby na wiele godzin opóźnić marsz potencjalnego przeciwnika.

militar

Kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt kolejnych zakrętów i na horyzoncie pojawiły się pierwsze zabudowania schronisk i kempingów. Trochę smutno, bo to oznacza że droga dobiega końca. Tam wysadziliśmy dwoje uroczych autostopowiczów, których zabraliśmy ze sobą spod Sybina, i udaliśmy się w stronę Curtea de Argeş.

tama

Po drodze minęliśmy rozległe jezioro Vidraru i zaporę wodną. Szlag mnie trafił, bo nie trafiliśmy do zamku Poenari zamieszkiwanego niegdyś przez słynnego Vlada Palownika. No ale trudno. Przynajmniej mam kolejny powód, aby wybrać się tam kiedyś jeszcze raz. Nieprędko jednak będzie okazja, bo trasa jest zamykana w sezonie zimowym.