Archiwa tagu: Recenzja

Radowce i najlepsza zupa świata

Radowce z pozoru nie zachęcają do odwiedzin. Ale jak już się to zrobi, to po prostu zachwycają. Zabytków klasy 0 tam nie ma, ale prowincjonalne miasteczko przy graincy z Ukrainą ma bardzo ciekawą historię i po prostu charakter

Okazja do wycieczki nadarzyła się podczas tegorocznych Dni Polskich w Suczawie. Korzystając z kilku wolnych chwil pojechałem tam z Michałem – historyku z Torunia. Zachęciła nas z kolei Karina – świeżo upieczona pani doktor etnografii, która Bukowinę zjeździła wzdłuż i wszerz.

Aby dostać się do Radowców z Suczawy najwygodniej jest skorzystać z busa. Podróż trwa około 40 minut i kosztuje 10 lei (15 przy zakupie biletów „tam i z powrotem” (dus și întors – bardzo przydatny zwrot!). Dojeżdżają tam też pociągi – tory wręcz przecinają miasto, biegnąć tuż przy ulicy i parku.

Na miejscu jest przyjemny park z pomnikiem hospodara Bogdana Vody, a tuż obok monastyr przez niego ufundowany. Wprawdzie w remoncie (2019), ale mili budowlańcy pozwolili na chwilę wejść (choć bez zdjęć).

W stronę centrum prowadzi ulica z paroma ładnymi budynkami, ze starą synagogą na czele. Nieopodal jest też prawosławna katedra, którą warto odwiedzić szczególnie ze względu znajdującą się naprzeciwko restaurację Naţional. To właśnie tam miała zosta wymyślona przepyszna Ciorbă Rădăuțeană, czyli Zupa Radowiecka (Radowska?).

W Radowcach nie ma wielu atrakcji, ale można tam spokojnie spędzić kawałek dnia. Jest kilka ładnych miejsc, takich jak parki i bulwary. Przede wszystkim ciekawy jest jednak klimat Radowców, które zachowały charakter miasteczka na rubieżach Imperium Habsburgów.

Na koniec parę słów o tym, czego zwiedzać nie warto, czyli tamtejszym zoo. Długo myślałem, czy je szerzej opisywać. Łatwo bowiem wyobrazić sobie jak może wyglądać ogród zoologiczny w mieścinie tej wielkości. Miłośnikom zwierząt na pewno nie spodobają się warunki, w jakich są przetrzymywane. Szkoda, bo o wiele lepiej by to wyglądało, gdyby zarządca skupił się na paru gatunkach zwierząt dysponującymi większymi wybiegami.

Kontrowersyjna opowieść z Ferentari

Jeszcze przed zabraniem się do lektury czytałem o tym, że „Żołnierze. Opowieść z Ferentari” autorstwa Adriana Schiopa to powieść kontrowersyjna. Przekonałem się o tym już przy pierwszych linijkach tekstu. Po przeczytaniu całości mogę z czystym sumieniem polecić tę książkę wszystkim – niezależnie od wyznawanego światopoglądu i niezależnie, czy jest miłośnikiem Rumunii, czy nie

Przyszli czytelnicy nie będą czuli się skrzywdzeni jeśli zdradzę, że „Żołnierze…” opowiadają o homoseksualnym romansie głównego bohatera z mieszkańcem najbiedniejszej dzielnicy Bukaresztu, mającym kryminalną przeszłość. W tym momencie osoby o konserwatywnym światopoglądzie przestaną być może i czytać nawet tę recenzję. Postaram się jednak ich przekonać, że warto.

Oczywiście, wątek homoseksualny jest w „Żołnierzach…” bardzo ważny, ale służy przede wszystkim za tło do pokazania świata społecznych nierówności, problemu samotności i tolerancji (nie tylko wobec gejów, lecz także Cyganów czy szeroko pojętej biedoty). Całość rozgrywa się bowiem w Ferentari – najbiedniejszej, okrytej ponurą sławą dzielnicy Bukaresztu zamieszkiwanej w dużej mierze przez Romów.

Zwraca uwagę specyficzny język używany w powieści – i to zarówno przez narratora, jak i w dialogach. Tutaj ogromne brawa dla tłumaczki, pani Olgi Bartosiewicz. Przetłumaczenie slangu używanego przez najniższe warstwy społeczne tak, aby był on zrozumiały dla polskiego czytelnika, to prawdziwy wyczyn.

Do tego dochodzą barwne opisy postaci, miejsc i wydarzeń. Wszystko to sprawia, że czasami trudno ocenić, czy mamy do czynienia z literacką fikcją, czy też prawdziwymi przeżyciami autora. Od razu rzucają się w oczy wspólne cechy Adriana Schiopa i Adriana będącego głównym bohaterem „Żołnierzy…”. Kolejny trop jest taki, że autor zagrał główną rolę w ekranizacji powieści (której jeszcze nie oglądałem).

Dziękuję wydawnictwu Universitas za udostępnienie egzemplarza książki, czego efektem jest powyższa recenzja.

Zapełnianie białych plam z Lucianem Boią

Dla każdego, kto choć trochę interesuje się historią Rumunii, to będzie z pewnością pozycja obowiązkowa. „Jak zrumunizowała się Rumunia” pokazuje, jakie procesy zachodziły pomiędzy Rumunami a innymi narodami zamieszkującymi kraj i próbuje zrozumieć, w jaki sposób Rumunia pod kątem etnicznym i tożsamościowym osiągnęła obecny kształt.

Od marginalizacji i dyskryminacji, po akceptację i tolerancję; od wieloetnicznego zlepku różnych terytoriów, po budowę współczesnej rumuńskiej tożsamości. Książka napisana przez Luciana Boię pokazuje dzieje relacji Rumunów z towarzyszącymi im (w różnych okolicznościach) narodami w sposób kompleksowy dla przeciętnego czytelnika. Bazując na danych statystycznych i bogatych źródłach Autor próbuje wyjaśnić, jak tworzył się współczesny naród rumuński i jaki wpływ miało to zjawisko na inne nacje.

Lucian Boia zaczyna od Starego Królestwa, czyli pierwszego państwa rumuńskiego stworzonego w drugiej połowie XIX wieku, przechodzi przez okres międzywojenny i czasy komunistyczne, kończy zaś na współczesności. Zastanawia się nad przyszłością malejącej liczebnie mniejszości węgierskiej i przywołuje fenomen Klausa Iohannisa – obecnego prezydenta wywodzącego się z mniejszości niemieckiej. To oczywiście tylko parę wątków z tej fascynującej pracy.

Mniejszości etniczne były tym silniejsze, im bardziej władze państwowe próbowały dokonywać ich „rumunizacji”. Z książki wyciągnąć można wniosek, że współcześnie, mimo że żadne represje nie są stosowane, to Rumunia staje się coraz bardziej homogenicznym krajem. Dla mnie, jako miłośnika wieloetnicznej kultury Rumunii, jest to wniosek bardzo smutny. Niezależnie od tego, książkę Luciana Boi gorąco polecam każdemu, kto choćby w najmniejszym stopniu interesuje się omawianym zagadnieniem. Z pewnością pozwoli ona na wypełnienie białych plam w wiedzy na ten temat.

Dziękuję wydawnictwu Universitas za udostępnienie egzemplarza książki, czego efektem jest powyższa recenzja.