Archiwa tagu: Palinka

Bania u Cygana

Jesienny targ w Negreni. Miejsce, gdzie można dostać absolutnie wszystko – antyki, garnki, gipsowe grzyby, komunistyczne medale czy sprzęt RTV. Jak się okazało, można też dostać po mordzie.

Nie będę się rozpisywał nad dojazdem i powrotem. Wspomnę tylko, że pojechaliśmy do Negreni w cztery osoby Dacią 1410. Towarzyszyło nam też dwóch kolegów ze Śląska Cieszyńskiego, którym udało się dojechać Fiatem 126p z przyczepką. Ale jaką przyczepką! Kilka ruchów i zamienia się ją w dwuosobowy namiot. Oto, jak prezentowało się nasze koczowisko.

Widok z namiotu. Warunki spartańskie, zwłaszcza że rano był przymrozek
Nasze obozowisko w pełnej krasie

Dzięki targowisku ożywa cała wieś. Większość mieszkańców udostępnia każdy, najmniejszy nawet spłachetek ziemi jako parking.

Targ to prawdziwe żniwa dla mieszkańców Negreni. Miejsce na parkingu kosztuje ok. 10 – 15 lei od auta
Każde gospodarstwo zmienia się w parking, a jak trzeba to w kemping

Byliśmy akurat w ostatni weekend tygodniowego targu, na którym można zakupić masę ciekawych rzeczy. Idąc za radą Michała, zakupy robiliśmy na lekkim rauszu, co poskutkowało ciekawymi zdobyczami. Stałem się między innymi właścicielem tandetnych gipsowych grzybów sprzedanych przez Cygankę, które rozpadały się w rękach w pięć minut po zakupie.

Tradycyjne garnki od cygańskich rzemieślników
Widok z mostu na część z ubraniami
Prawdziwy misz-masz, w którym każdy znajdzie coś dla siebie
Targ ciągnie się od głównej drogi, przez tory i rzekę, aż po las za wsią
Noże, stare narzędzia, figurki zwierząt, naczynia, używane pędzle malarskie, a może… cekinowana czaszka?
Zdarzają się też polskie akcenty

Targ to zresztą istny raj dla miłośników kiczu. Mnóstwo tam przedmiotów z lat 90-tych, noszących ślady mocnego zużycia, które w większości pozyskiwane są zapewne ze śmietników wszystkich krajów Europy.

Sprzedawcy śpią w namiotach albo samochodach przez cały tydzień trwania targu
Gary, a w tle tory którymi regularnie jeździły pociągi. Poniżej po lewej Cyganka demonstruje obieraczkę do warzyw. Po prawej przemiły ksiądz, który w zamian za datek na monastyr zapisuje imię darczyńcy i obiecuje się za niego pomodlić.

Część gastronomiczna z tradycyjnymi daniami Transylwanii

Wieczorem następuje odmiana. Gdy tylko słońce schowa się za górami, ludzie opuszczają Negreni stojąc w kilometrowych korkach.

Późne popołudnie, samochody stoją w obu kierunkach. A trzeba wiedzieć, że to jedna z dróg „wojewódzkich”
Po zmroku korek narasta. Policjanci kierują ruchem, ale nie na wiele się to zdaje

Po zmroku zmienia się też targ. Stoiska są zabezpieczane, ale nie oznacza to że obsługa idzie spać. Częstym widokiem są cienie bawiących się w środku ludzi, z każdego płynie też radosna muzyka.

Impreza zamknięta w jednym z namiotów
Cyganie rozpalili już ognisko, zamierzali piec na nim barana

Sprzedawcy tłoczą się też w miejscach bardziej zorganizowanych imprez. Odwiedziliśmy kilka z nich, bo warto zobaczyć jak bawią się poszczególne grupy. Podział jest prosty, gdyż skład poszczególnych imprez odzwierciedla strukturę etniczną Transylwanii. Najliczniejsi są Rumuni.

Sympatyczna rumuńska para. Gdy skończyła się wódka, serwowali palinkę spod stołu
Rumuńskie specjały. Wieczorem to tutaj odbywała się największa impreza

Kawałek dalej, w rytm tradycyjnej muzyki na żywo, bawili się Węgrzy. Tam właśnie poznałem Petera, Niemca który do Negreni przyjeżdża regularnie. Jak twierdzi, dla zabawy, bo zarobek to dla niego żaden.

Węgierski sektor i muzyka na żywo
Ekipa węgierskiego lokalu. Niewiasta po prawej się zawstydziła i chciała uciec przed obiektywem

Peter to postać o tyle ważna, że dzięki niemu poznaliśmy Ludoviga – starego Cygana, który posiada liczną rodzinę rozsianą od Istambułu po Poznań.

Peter i jego skarby. Obstawiam, że połowę rozdał
Od lewej Peter, Michał i Ludovig w tradycyjnym cygańskim stroju. No i ja

Lata temu Ludovig rozpoczął swoją osobistą wojnę z Szatanem. Nie pije alkoholu, nie pali, nie je wieprzowiny. Nawet na muzyków cygańskich patrzył krzywo, twierdząc że ich piosenki to dzieło diabła. Stał się on jednak naszą polisą ubezpieczeniową, dzięki której mogliśmy wziąć udział w prawdziwej cygańskiej imprezie.

Mini koncert na cygańskiej imprezie, wygląda na to że tylko znaczniejsi goście mogli siedzieć przy stole, bo młodzież bawiła się poza namiotem
„Bos” i jego płomienne przemówienie o dumie z bycia Cyganem z Rumunii
Zaplecze gastronomiczne
Cisza przed burzą…

Zasada zabawy była prosta. Kto chciał dedykację, ten wręczał wokaliście 10 lei. Po chwili na horyzoncie zjawił się człowiek, który dał mu 100 lei i kupił dla wszystkich kilka butelek wina. Od tej pory młody artysta nie nazywał go inaczej jak „bos”, czym wzbudzał aplauz u publiczności.

Nieoczekiwani goście
Młody artysta w tarapatach

W pewnym momencie naiwny młodzieniec zaczął śpiewać piosenkę o policji. Z grubsza o tym, że mogą go pocałować w cztery litery. Reakcja była szybka, gdyż znienacka przyjechały dwa radiowozy i policyjny bus, a dwuosobowy zespół został schwytany przez funkcjonariuszy.

„Bos” i policjanci
W trakcie interwencji
Okolica od razu się wyludniła

Odezwała się we mnie dusza reportera więc robiłem zdjęcia podczas zajścia. Spytałem nawet jednego z policjantów o co chodzi, bo przecież ja jestem z Polski, z Cyganami bawiliśmy się przednio i nic złego się nie działo. Wtem dotychczasowy „bos” pokazał mi legitymację policyjną. Czyżby prowokacja? Chyba nie chciał zostać zdemaskowany więc ściągnął mi okulary delikatnym plaskaczem. Nadszedł więc czas, aby się wycofać. Do tej pory zachodzę w głowę, o co tak naprawdę chodziło…

Długie Rumuńskie Wieczory

Trochę wspomnień i trochę rozmazanych zdjęć. Kilka refleksji na temat „rumuńskich” spotkań z moim udziałem, których wspólnym mianownikiem była palinka.

Przewodnik po Rumunii został wydany jakoś w pierwszym kwartale tego roku, ale pierwsze spotkanie autorskie odbyło się dopiero na początku czerwca. Nie był to przypadek, gdyż zależało mi na tym, aby miało ono miejsce w krakowskim klubie Kornet. Zwłaszcza, że to stamtąd wyszła inicjatywa zorganizowania tego typu wydarzenia. Michał, jeden z właścicieli knajpy, dumnie określa ją mianem „pierwszej rumuńskiej knajpy w Polsce”. Nie ma w tym ani trochę przesady, bo rumuńskich śladów jest tam bez liku.

Sala koncertowa w klubie Kornet. Zza ekranu łypie okiem Dacia 1310

Spotkanie odbyło się 10 czerwca, co również nie było dziełem przypadku. W tym samym dniu odbywał się mecz piłki nożnej z udziałem reprezentacji Polski i Rumunii. Imprezę można zaliczyć do udanych, czego nie można powiedzieć o wyjazdowym meczu w Bukareszcie z listopada ubiegłego roku.

Zdjęcie z następnego poranka i organizatorzy niemal w komplecie. Brakuje tylko Eli, która ugościła całe towarzystwo, oraz Witka który odsypiał noc zarwaną przez nocną audycję w Polskim Radiu.

Kolejne spotkanie odbyło się w sobotę 29 lipca w Warszawie. Tym razem ojcem sukcesu był Witt Wilczyński z portalu folk24.pl. On bowiem dał mi namiar na rewelacyjną knajpę To Się Wytnie, mieszczącą się na Pradze. Przede wszystkim jednak Witek „skradł” nam cały show, za co jesteśmy mu niezmiernie wdzięczni, bo opowieści o wyjazdach na mecze piątej ligi okręgowej i spotkaniach z Cyganami tworzącymi muzykę manele to było coś, czego nie da się opisać. Ględzenie o przewodniku można w porównaniu z jego występem śmiało uznać za nudę :).

Witek podczas prezentacji

Po prezentacji przewodnika Michał z Towarzystwa Miłośników Rumuńskiej Motoryzacji „Dacia Drum Bun” opowiadał o projekcie „Caravana Go Romania”, natomiast tuż po występie Witta Mihai Lisnic, czyli DJ Romanian, zaprezentował publiczności najlepsze rumuńskie i mołdawskie utwory folkowe. Impreza skończyła się grubo po północy, o czym zakomunikował nam patrol policji wezwany przez sąsiadów.

Mihai, czyli DJ Romanian, oraz jedna z licznych fanek 🙂

Dzień później pojechaliśmy do Krakowa, gdzie w Kornecie opowiadaliśmy o projekcie „Caravana Go Romania”. Wpis na temat tego wyjazdu prędzej czy później pojawi się i tutaj, ale zanim to nastąpi muszę wywołać cudem odnaleziony film ze zdjęciami.

Michał opowiada o Rumunii

To tyle, jeśli chodzi o telegraficzny skrót naszych wspólnych imprez tematycznych. Kolejne spotkanie będzie miało miejsce we Wrocławiu w drugiej połowie września. Póki co nie mogę jednak o tym myśleć, bo po minionym weekendzie czuję się jak Sandu w jednym ze swoich szlagierów:

*Główne zdjęcie pochodzi ze zlotu Dacii w Satu Mare. Było ono ilustracją wydarzenia na fejsbuku.

Do Satu Mare starą Dacią (i Nysą)

O klubie miłośników rumuńskiej motoryzacji Dacia Drum Bun dowiedziałem się ponad rok temu. Poznaliśmy się dopiero niedawno, ale od razu natrafiła się okazja na wspólny wyjazd. Co tu dużo mówić, był to jeden z najlepszych długich weekendów mojego życia.

Wszystko zaczęło się w grudniu 2016 roku. Podwoziłem wtedy z Klużu do Polski ciekawego pasażera o imieniu Ulrich. Obawiałem się, że podróż Lanosem będzie dla niego nie lada wyzwaniem, ale już na wstępie wyznał mi, że w porównaniu z Daciami jest to dla niego technologiczny skok w przyszłość.

Wyruszamy w drogę jeszcze w pełnym składzie

Potem przypomniałem sobie o klubie Drum Bun przy okazji pisania przewodnika, kiedy uznałem że zasługuje on na opisanie. Na początku tego roku odwiedziłem zaś w końcu krakowski klub Kornet, który opuściłem bogatszy o kilka butelek piwa z lokalnego browaru Grybów i zaproszenie na zlot Dacii w Satu Mare.

Próby ratowania Dacii – gdzieś, przy granicy ze Słowacją

Przed wyjazdem odkurzyłem mojego starego Zenita, bo czym robić zdjęcia starym autom, jeśli nie radzieckim aparatem? I tak oto 1 czerwca o godzinie 16:00 spotkaliśmy się na parkingu CH Zakopianka w Krakowie i wyruszyliśmy do schroniska PTTK w Bartnem. Tam doszło do pierwszej imprezy integracyjnej. Tam też poznałem smak Alexandriona*, który miał się potem okazać nieoficjalnym sponsorem całego wyjazdu.

Ostatnie przygotowania, czyli bohaterskie wycinanie naklejek

Nad ranem 2 czerwca wyruszyliśmy z Bartnego, kierując się w długą podróż do Satu Mare. Pierwotnie mieliśmy jechać dwoma Daciami 1310 z lat osiemdziesiątych i Nysą z początku lat dziewięćdziesiątych, to z powodu awarii jedno z aut musiało poczekać koło schroniska.

Dacia jeszcze nie wie, że będzie musiała zostać w Polsce 🙁

Na szczęście Nysa wszystkich pomieściła, a dodatkowym atutem podróży tym samochodem był sprzęt nagłaśniający i wesoły kierowca Mihai, który dbał o to, abyśmy poznali wszystkie piosenki ludowe zarejestrowane kiedykolwiek w Rumunii i Mołdawii (dosłownie wszystkie).

Nysa w całej okazałości

Wieczorem dotarliśmy do Satu Mare, choć nie obyło się bez przygód. Po drodze w drugiej Dacii coś stukało, ale z problemem poradzili sobie na szczęście słowaccy mechanicy (pod czujnym okiem wodza).

Pod czujnym okiem Lenina

Już następnego dnia wzięliśmy udział w paradzie. Łącznie pojawiło się tam kilkadziesiąt aut, z czego najwięcej było rzecz jasna Dacii. Od pierwszych modeli 1100 z końca lat sześćdziesiątych, aż po brzydkie choć poczciwe 1310-ki z połowy lat 90-tych. Ale były też na przykład dwie ciekawe Wołgi, które przyjechały z Ukrainy.

Wołgi!

Organizatorzy dbali o bogatą ofertę kulturalną. Odwiedziliśmy park etnograficzny w Negrești-Oaș, potem zaś – już na terenie motelu Mujdeni – oglądaliśmy pokazy walk Daków i występy młodzieży z zespołu ludowego. Nad dalszym ciągiem imprezy aż do poranka czuwał bóg Alexandrion.

„Dziunie”

Jak wyglądał następny dzień, łatwo sobie wyobrazić. Na szczęście zostaliśmy zawiezieni do Băile Figa, czyli nowiutkiego kompleksu wypoczynkowego, gdzie mogliśmy do woli zażywać kąpieli błotnych, borowinowych i solnych. Przyznam bez bicia, że wybrałem spanie na leżaku, ale i tak było super.

Policjant z Satu Mare

Ostatniego dnia mieliśmy między innymi okazję do odwiedzenia pasterzy pilnujących ogromnego stada owiec, ale pozwolę sobie zachować tę historię na inną okazję.

Ekipa w prawie pełnym składzie (prawie, bo dojechała potem jeszcze miła para z młodym Brunem).

*Nie wiem do końca, czym dokładnie jest Alexandrion. Coś jak brandy czy koniak, a wygląda jak metaxa. Smaczne jak diabli.

Kolorowe (rumuńskie) jarmarki

W Polsce handlarze z targowisk nie mają łatwego życia, a zakupy w tego typu miejscach są dla wielu osób obciachem. Co innego w Rumunii, gdzie w każdej większej miejscowości można znaleźć plac ze świeżymi owocami i warzywami. Łatwo się przekonać, że warto.

Z własnych obserwacji wiem, że Rumuni kochają zakupy. Wizyta w większych centrach handlowych to horror – zwłaszcza w weekend, kiedy znalezienie miejsca parkingowego graniczy z cudem, a w środku trzeba przedzierać się przez tłumy ludzi. Osobiście wolę jednak zakupy na targowiskach. Zwłaszcza, gdy potrzeba zdobyć świeże owoce i warzywa, albo najdzie mnie chęć na alkohol domowej produkcji.

rumunia-targowisko-sybin
Bukareszt, piața Râmnicu Sărat

W Rumunii nie ma z tym problemu, gdyż w każdym mieście z łatwością można znaleźć mniejsze lub większe targi. Miejskie targowiska na ogół znajdują się w pobliżu centrum, ale zwykle poza obrębem starówki. Tak jest na przykład w Sybinie, gdzie plac targowy zlokalizowany jest kilkaset metrów od starego rynku.

rumunia-sybin-targowisko
Sybin, piața Cibin. W tle katedra ewangelicka

Asortyment oferowany przez sprzedawców zachwyca. Dostać tam można rzeczy, które w Polsce uchodzą niekiedy za rarytasy – a zwłaszcza w takich cenach. Bakłażany po złotówce za kilogram? Osiem złotych za słoik marynowanego estragonu? Szeroki wybór papryki niewiele droższej od ziemniaków? Żaden problem. Przynajmniej w sezonie.

rumunia-targowisko-bukareszt-bakłażan
Sybin. Zdjęcie z października – wyprzedaż bakłażanów 🙂
rumunia-targowiksko-sybin-przetwory
Sybin. Te zielone słoiki w środku to marynowany estragon – specjalność regionu
rumunia-targowisko-sybin-papryczka
Ostre papryczki. Można je nawlec na sznurek i zasuszyć
rumunia-targowisko-bukareszt
1,5 zł za kilogram papryki – naprawdę chce się żyć
rumunia-targowisko-gogonele
Gogonele, czyli zielone pomidory. Trochę twarde, trochę bez smaku, ale i tak się nimi zajadaliśmy

Na targ warto się też udać w innych celach. Niektóre stoiska oferują szeroki wybór asortymentu do pędzenia bimbru, a i wyrób końcowy można tam łatwo dostać. Butelka palinki to koszt zaledwie 15 lei. Wino sprzedawane w plastikowych butelkach kosztuje zaś mniej niż 5 lei za litr. Ciekawy jest też wybór przeróżnych marynat, które w Rumunii są równie popularne jak w Polsce. A może nawet bardziej, o czym świadczy fakt, że marynują oni nawet arbuzy. Te ostatnie zresztą, podobnie jak melony, w lecie są sprzedawane na każdym kroku – na targach, chodnikach, przy drogach.

przydrozny-targ-rumunia
Jakość słaba, bo zdjęcie robione telefonem z jadącego auta. Ale właśnie na tego typu straganach w sezonie zaopatrzyć się można w arbuzy i melony. Zwykle to koszt jakichś 2 lei za kilogram, choć to zależy od miejsca i pory roku
stoisko-z-arbuzami-rumunia
Zdjęcie równie słabej jakości, tym razem z października zeszłego roku. Końcówka sezonu na arbuzy
rumunia-targ-melon-rumunia
Dojrzały melon za trzy leje. Prawdziwe wybawienie podczas upalnych dni

Targowiska czynne są cały rok. Trzeba jednak zaznaczyć, że mają one mniej lub bardziej prowizoryczne zadaszenia. Zdarzają się też i takie targi, jak na zdjęciu poniżej – a właściwie hale targowe, gdzie handel odbywa się we wnętrzu.

rumunia-targowisko-medias
Piaţa Agroalimentară w Mediaş

Osobną kategorię stanowią targi organizowane na potrzeby turystów. Stoiska rozstawiane są w popularnych miejscach, lub wzdłuż głównych dróg. Można na nich kupić pamiątki, flagi, węgierskie kociołki na trójnogach, sprzęt do bimbru, ludowe stroje, a nawet gumowe maski drakuli i wilkołaków…

targowisko-trasa-transfogaraska
Stoisko na południe od trasy transfogaraskiej, zlokalizowane przy wąskiej drodze tuż pod wielką skałą
targowisko-przy-drodze-izvoru-crisului
W wiosce Izvoru Crișului (węg. Körösfő) targowiska ciągną się przez całą wieś. Nie zdziwiłbym się, gdyby każda mieszkająca tam rodzina trudniła się handlem…

Seklerska wieś

Kilkadziesiąt kilometrów na południe od Klużu, ale już na terenie jednostki administracyjnej Alba, leży Rimetea (węg. Torockó). Choć może tym razem to nazwę węgierską powinno się podawać jako pierwszą? We wsi liczącej mniej niż 2000 mieszkańców ogromną większość stanowią bowiem węgierskojęzyczni Seklerzy. Ale to nie jedyna rzecz, która wyróżnia ją od okolicznych miejscowości .

Tą, która rzuci się od razu w oczy, jest potężna skała, u podnóża której rozciąga się malownicza wioska. Rumuni zwą ją Piatra Secuiului, Węgrzy natomiast – Székelykő. Robi ona niesamowite wrażenie, wyraźnie górując nad okolicą. Można się na nią wspiąć, aczkolwiek trasa jest bardzo trudna. Piękne widoki ze szczytu skały rekompensują jednak wszelkie niedogodności.

Widok na Torockó z szeklerskiej skały
Widok na Torockó z seklerskiej skały

Na samym szczycie znajduje się kamienny słup zwieńczony krzyżem. Lokalna tradycja nakazuje, aby pomalować go w swoje barwy narodowe. Wzięło się to zapewne stąd, że na przemian pojawiają się tam wymalowane sprejem flagi Rumunii i Węgier. Na zdjęciu koledzy i ich patriotyczne dzieło. Ze szczytu rozpościerają się ponadto piękne widoki na okolicę.

Jak się dowiedziałem, poprzednio była flaga Węgier
Jak się dowiedziałem, poprzednio była flaga Węgier

Wieś warto jednak obejrzeć z bliska. Wtedy chyba każdy zwróci uwagę na fakt, że większość gospodarstw mimo podeszłego wieku wygląda, jakby było świeżo po remoncie. Cóż, w pewnym sensie jest.

Takich wypielęgnowanych chat nie powstydziłaby się żadna polska wioska!
Takich wypielęgnowanych chat nie powstydziłaby się żadna polska wioska!

To efekt wieloletnich prac konserwatorskich, które zostały rozpoczęte na początku lat dziewięćdziesiątych. W efekcie wioska została nagrodzona prestiżową nagrodą Europa Nostra.

Równiurki szereg pięknych szeklerskich domów. Szkoda tylko, że wioska jest na co dzień mało "żywa"
Równiutki szereg pięknych szeklerskich domów. Szkoda tylko, że wioska jest w weekendy mało „żywa”

Pierwszą charakterystyczną rzeczą jest to, że seklerskie zabudowania stoją bokiem do ulicy. Drugą jest natomiast to, że w Torockó na każdym kroku czuje się obecność wielkiej skały…

Szeklerska skała cały czas nam towarzyszy podczas zwiedzania Torockó. Cóż, trudno byłoby jej nie zauważać
Seklerska skała cały czas nam towarzyszy podczas zwiedzania Torockó. Cóż, trudno byłoby jej nie zauważać

Nie dziwi fakt, że większość mieszkańców żyje tu z turystyki. W gospodarstwach funkcjonuje ogromna liczba ośrodków. W niektórych można wynająć zwykły pokój, inne zostały przekształcone w typowe pensjonaty. Nie miałem okazji tam nocować, ale ceny podobno są korzystne. W cenie noclegu można też liczyć na posiłek.

Legendarny pensjonat, w którym nocował sam Rober Makłowicz :)
Legendarny pensjonat, w którym nocował sam Rober Makłowicz 🙂

Nie było mi dane przekonać się, co serwują lokalni gospodarze. W Torockó byłem łącznie trzy lub cztery razy, ale najwyraźniej poza sezonem w wiosce niewiele się dzieje. Zwłaszcza w niedziele, kiedy to wszystkie knajpy i pensjonaty były pozamykane na cztery spusty. Seklerskiej wsi jest jednak poświęcony super odcinek pana Makłowicza – to tak na otarcie łez :).

20151108_122310

Kto nie prowadzi pensjonatu czy też choćby agroturystyki, ten może spróbować swoich sił w wytwarzaniu bimbru. Nie trzeba daleko szukać, aby dostać butelkę palinki domowej roboty. O dostępności trunku informują liczne – mniej lub bardziej widoczne – plakietki. Nie trzeba znać węgierskiego, żeby zrozumieć jakie mają one znaczenie. Dla nie znających rumuńskiego wystarczy zaś język migowy.

Można nie znać węgierskiego, ale słowo "palinka" jest międzynarodowe
Można nie znać węgierskiego, ale słowo „palinka” jest międzynarodowe

 

Koło wodne? Skądś to znamy. Zapewne napędza bimbrowniczą maszynerię w pobliskiej chacie...
Koło wodne? Skądś to znamy. Zapewne napędza bimbrowniczą maszynerię w pobliskiej chacie…

Na koniec religijny smaczek. Spora część siedmiogrodzkich Węgrów to unitarianie. Ci zaś u nas znani byli jako Arianie bądź Bracia Polscy. W XVII wieku zostali wypędzeni z kraju, tutaj trwają nadal.

Unitariański kościół wciąż góruje nad resztą zabudowań
Unitariański kościół wciąż góruje nad resztą zabudowań

Powrót do Polski – i co dalej?

Trochę czasu minęło od ostatniego posta, za co Was bardzo przepraszam. Ta notka ma charakter informacyjny, gdyż chciałbym uporządkować kilka spraw.

Po pierwsze i najważniejsze, po półrocznym pobycie w Rumunii wróciłem do Polski. Nie oznacza to jednak zakończenia przygody z blogiem. W zanadrzu mam kilkanaście zaległych artykułów, a nawet i więcej. Jedyną wadą ich publikacji będzie fakt, że będę opisywał różne miejsca i zdarzenia z perspektywy nieco dłuższego niż do tej pory czasu. Mam jednak nadzieję, że nie odczujecie żadnej różnicy.

Rozlewnia wina w Klużu. Nazwa trochę na wyrost, gdyż wszystko miesciło się na parterze kamienicy, w dawnej stróżówce. Konsumpcja, jak widać, odbywa się na miejscu :)
Rozlewnia wina w Klużu. Nazwa trochę na wyrost, gdyż wszystko miesciło się na parterze kamienicy, w dawnej stróżówce. Konsumpcja, jak widać, odbywa się na miejscu 🙂

Co potem? Mam nadzieję, że do Rumunii będę jeździł w miarę regularnie. Zwłaszcza, dopóki mieszkają tam poznani podczas wyjazdu ludzie. Wciąż do zobaczenia jest choćby delta Dunaju, Mołdawia (zarówno jako region jak i republika), plaża Vama Veche, Timişoara (byłem tylko przejazdem)… wymieniać można bez końca. Do tego jeszcze warto byłoby pochodzić więcej po górach. Do tej pory udawało się jeździć na jednodniowe wypady, a to stanowczo za mało.

Micze (pisane jako mici bądź mititei). Podobno najlepiej smakują te, zakupione w najbardziej obskurnym miejscu. Potwierdzam.
Micze (pisane jako mici bądź mititei). Podobno najlepiej smakują te zakupione w najbardziej obskurnym miejscu. Potwierdzam.

Kilka „rumuńskich” tematów uda się też zapewne zrealizować także w Polsce. Na Dolnym Śląsku mieszka na przykład liczna grupa osób wywodząca się z repatriantów przybyłych tutaj z rejonu Suczawy (więcej o mniejszości polskiej w Rumunii pisałem tutaj i tutaj). W Krakowie z kolei działa klub Kornet, w którym spotykają się miłośnicy Rumunii oraz członkowie stowarzyszenia Dacia Drum Bun zrzeszającego osoby kolekcjonujące cuda rumuńskiej motoryzacji. Może wizyta w tym miejscu będzie początkiem kolejnych ciekawych historii?

Mimo XIX-wiecznej romanizacji języka, zegarek to wciąż "czas" (ceas). Na zdjęciu widoczna cała kolekcja. Co to za miejsce? Oczywiście pchli targ w Klużu!
Mimo XIX-wiecznej romanizacji języka, zegarek to wciąż „czas” (ceas). Na zdjęciu widoczna cała kolekcja. Co to za miejsce? Oczywiście pchli targ w Klużu!

Nie ukrywam, że chodzą mi też po głowie inne tematy, głównie związane z Wrocławiem i okolicami. Ale zanim zacznę je podejmować, postaram się jakoś logicznie przebudować tę stronę – tak, żeby miłośnicy Rumunii nie musieli się przebijać przez mało interesujące ich tematy. Do tego jeszcze potrzebuję jednak więcej czasu, gdyż moje umiejętności związane z obsługą wordpressa są bardziej niż marne :).

Łyk palinki, Zenit, kasa na kawę z automatu i placintę - mój ulubiony zestaw na wycieczki po Klużu.
Łyk palinki, Zenit, kasa na kawę z automatu i placintę – mój ulubiony zestaw na wycieczki po Klużu.

Co tu więcej dodać? Mam nadzieję, że do tej pory moje artykuły się Wam podobały. Będę się starał trzymać poziom i zaskoczyć jeszcze paroma ciekawostkami. Znajomy polecił mi na przykład temat rumuńskiej muzyki popularnej ;-). Do tego mam jeszcze ze dwa niewywołane filmy z aparatu, a tam mogą się kryć różne niespodzianki – mimo, że fotograf ze mnie marny.

W poszukiwaniu bimbru (cz. 1)

Do końca nie wiem, jaki jest status prawny bimbru w Rumunii. Znajomi mówili mi najczęściej, że „to chyba nielegalne, ale nikt się tym nie przejmuje”. Najpewniej jednak alkohol można tutaj wytwarzać na własny użytek. Nie oznacza to rzecz jasna, że jest towarem trudno dostępnym. Wręcz przeciwnie.

Pomijam oczywiście kwestię dostępności „sklepowych” wersji wszelkiego rodzaju palinek, bo nie w tym rzecz. Przybliżę tutaj kilka spostrzeżeń dotyczących tego prawdziwego bimbru, wytwarzanego w zaciszu rumuńskich i węgierskich domów. Celowo wspominam o dwóch najliczniejszych grupach mieszkańców Siedmiogrodu, gdyż kwestia narodowości jest tutaj dosyć istotna. Zarówno Rumuni jak i Węgrzy będą bowiem zawsze twierdzić, że to właśnie ich palinka jest najlepsza. Dlatego też nie polecam wchodzić w większe dyskusje na ten temat. Jest to bowiem stąpanie po cienkim lodzie i bardzo łatwo jest zrazić do siebie rozmówcę.

Tutejszą palinkę poznałem już parę lat temu. Ania zajmowała się wtedy oprowadzaniem grup młodzieży z Rumunii, które przyjeżdżały do Wrocławia na praktyki. Swego rodzaju tradycją było ofiarowanie pod koniec pobytu drobnych prezentów. Najczęściej była to plastikowa butelka po koli albo wodzie mineralnej, wypełniona piekielnie mocnym alkoholem. Jak zdobyć ten trunek w Rumunii? Najczęściej wystarczy wypatrywać go w przydrożnych straganach. Pomiędzy warzywami, owocami i innymi artykułami spożywczymi zwykle można znaleźć tajemnicze butelki z przeźroczystą cieczą.

20151108_141705

Palinki szukać też można na popularnych tutaj targowiskach. W każdym przypadku warto pytać o smak. Najpopularniejsze są śliwkowe, ale trafić można też na gruszkowe, pigwowe czy jabłkowe. Różna jest ich moc. Te „sklepowe” mają zazwyczaj lekko powyżej 40%, domowej roboty są z reguły o wiele mocniejsze. Trudno powiedzieć dokładnie, bo nie mam jak tego zmierzyć. Powiem tylko, że każda której próbowałem miło pali w gardło. Różne są także ceny. Generalnie jednak półlitrowa butelka to koszt od 20 do 30 złotych.

W niektórych miejscowościach turystycznych palinkę można dostać wprost od producentów. Mieszkańcy wystawiają karteczkę z odpowiednią informacją – wystarczy zapukać. Tak na przykład jest w Torockó – szeklerskiej osadzie nieopodal Turdy (swoją drogą, mieścina ta zasługuje na osobną notkę, ale to innym razem).

20151108_134433

Niekiedy wystarczy jednak być czujnym obserwatorem. Dym z kominka wydobywający się w środku lata? Tajemniczy kołowrotek napędzany przez pobliski strumyk? Sad składający się z kilkunastu śliw? Tego typu zjawiska nie są z pewnością dziełem przypadku, lecz dają jasną wskazówkę o działalności lokalnego bimbrownika.

20151108_130716

Jak wiadomo – jest popyt, jest więc i podaż. Konkretnie chodzi mi o sprzęt bimbrowniczy, który znaleźć można w wielu miejscach – zarówno w hipermarketach, jak i w osiedlowych sklepach „wszystko dla domu”. Poniżej najtańszy z zestawów, na jakie do tej pory natrafiłem. Zwraca uwagę marka „Perfect Home” :-).

20151108_165137

Z reguły tego typu aparatury są dużo droższe. Zwłaszcza te o większej pojemności, bądź wykonane z lepszych materiałów, np. z miedzi. Poniżej przykład wystawy ze sklepu Dedeman (to  taki rumuński odpowiednik Praktikera i Castoramy).

20151029_191750

Okazjonalnie całą aparaturę można nabyć też na targach. O cenę nie pytałem, ale można założyć że na taką bimbrowniczą machinę trzeba wydać więcej niż 2000 złotych.

20151003_180022

Niniejsza notka oznaczona została celowo jako część pierwsza. Osobny artykuł postaram się bowiem napisać o samej produkcji. W tym celu będę próbował się wprosić do któregoś z gospodarzy i poprosić o demonstrację działania jego domowej linii produkcyjnej.