Archiwa tagu: Nie tylko Rumunia

Marchlewszczyzna

50 km na zachód od Żytomierza rozpościerają się lasy, pola i bagna, pomiędzy którymi ciągną się dziurawe drogi. Turyści tam nie zaglądają, bo i miejsc do zwiedzania jest niewiele. Żyje tam natomiast kilkadziesiąt tysięcy naszych rodaków, których przodkowie zasiedlili te ziemie jeszcze przez rozbiorami – i z tego względu warto się tam wybrać.

Większość zdjęć zamieszczono dzięki uprzejmości Patrycji Jenczmionki-Błędowskiej z Radia Rodzina. Mojego autorstwa są to zamazane, źle wykadrowane i niedoświetlone ;-).

Dla mnie okazją była akcja zorganizowana przez Towarzystwo Miłośników Kresowych i Stowarzyszenie Kresy Wschodnie – Dziedzictwo i Pamięć. W podobnych okolicznościach rok temu odwiedziliśmy wspólnie Polaków na rumuńskiej Bukowinie. Teraz przygotowane zostały przygotowane paczki dla polskich i ukraińskich dzieci. Dzięki wsparciu szkół, parafii oraz wpłatom czytelników Gazety Polskiej Codziennie udało się przygotować ponad 200 paczek.

polskie-dzieci-ukraina
Miłe przywitanie w Sobolówce. Cieszy zwłaszcza fakt, że mimo trudnej sytuacji na Ukrainie wciąż mieszka tam tak wielu młodych ludzi

Aby wszystko się zmieściło, potrzeba było trzech samochodów. Wyruszyły one we wtorek 27 grudnia o 22:00 z Wrocławia, po sufit obładowane paczkami. Zabraliśmy też ile się tylko dało produktów spożywczych, ale resztę trzeba będzie dostarczyć w najbliższej przyszłości. Po wielogodzinnej podróży, z przerwą na stanie na granicy, około 17:00 dotarliśmy do Sobolówki, gdzie czekali na nas mieszkańcy.

chlebem-i-sola-polacy-na-ukrainie
Chlebem i solą. W każdym odwiedzanym przez nas miejscu byliśmy witani równie uroczyście

Zza okna widać było, że przygotowano nam nie lada przywitanie. Dzieci wraz z rodzicami i dziadkami stały w kółeczku i jak tylko weszliśmy, zaśpiewały piosenkę „witamy was alleluja” i podarowały pięknie przyozdobiony chleb z solą.

marchlewszczyzna-zytomierz-ukraina-polacy
Najstarsi mieszkańcy wciąż pamiętają – choć głównie z opowieści – o tragicznych czasach sowieckiego terroru

Następnie odbyła się msza, podczas której usłyszeć mogliśmy coś niesamowitego. Ludzie ci, którzy na co dzień mówią już bardziej po ukraińsku, śpiewają i modlą się nadal po polsku! Pod koniec nadszedł czas na przybycie św. Mikołaja, w którego wcielił się jeden z uczestników wyprawy. Potem zostaliśmy poproszeni do jednego z pomieszczeń, gdzie czekał suto zastawiony stół. W kolacji towarzyszyli nam najstarsi mieszkańcy, którzy (po polsku!) opowiadali nam o najstarszych dziejach okolic.

rodzinne-spotkanie-sobolowka-ukraina
Wzruszające spotkanie po latach. Członkowie stowarzyszeń kresowych często odnajdują kontakt ze swoimi rodzinami zza Buga

Opowieści słodko-gorzkie: o tym, jak po wojnie polsko-bolszewickiej tereny te znalazły się w sowieckiej Rosji (powstała tam pseudo autonomia polska, tzw. „Marchlewszczyzna”), o bolszewickim terrorze, rozkułaczaniu, zsyłkach i mordach. Najbardziej przejmujące były jednak historie z czasów wielkiego głodu, gdy zdarzały się nawet akty kanibalizmu. Przewijały się jednak także weselsze anegdoty. Jedna z pań opowiadała na przykład historię swego ojca, który dorobił się sporego majątku i został rozkułaczony. Udało mu się jednak z powrotem wzbogacić, co poskutkowało wywózką na Syberię, gdzie… po raz kolejny został oskarżony o kułactwo!

polskie-dziecko-sobolowka-ukraina
Dzieci z Sobolówki wołają św. Mikołaja

Co ciekawe, mimo wszystkich tych strasznych wydarzeń, jeszcze do lat 60-tych mieszkańcy posługiwali się głównie polszczyzną. Dziś wprawdzie mówią oni już po ukraińsku, ale starają się uczyć także języka przodków.

Aby dokładniej poznać historię tych ziem, odeślę jednak do dobrze opracowanych źródeł, takich jak strona www.kresy.wm.pl. Obszerny opis losów Polaków z terenów obecnej Białorusi i Ukrainy znajduje się też na portalu www.magnapolonia.org. Sam skupię się zaś na samej wyprawie, która obfitowała w wiele wartych uwagi chwil.

romanow-widok-na-polska-wies
Romanów. Wieś składa się ze skromnych, ale zadbanych chatek

Pierwszą noc spędziliśmy w Romanowie, w miejscowym klasztorze. Rano mieliśmy trochę czasu na zwiedzanie lokalnego kościoła, pod wezwaniem św. Jadwigi. Wewnątrz kolejne ślady polskości – ołtarz z „naszymi” świętymi: Stanisławem, Janem Pawłem II, Faustyną.

ukraina-romanow-kosciol-sw-jadwigi
Kościół w Romanowie. Mieszkańcy walczyli o niego przez długie lata. Świątynię udało się w końcu wybudować w latach 90-tych, ale zgodę wydały jeszcze władze radzieckie!

Ksiądz zdradził nam, że to zabieg celowy – chodzi o to, żeby po tutejszych Polakach pozostał trwały ślad. Ślady są też na pobliskim cmentarzu, gdzie mimo dominującej cyrylicy znaleźć można gdzieniegdzie pisane po polsku nagrobki.

ukraina-romanow-grob-milewski-cyrylica
Panie Milewskie w wersji pisanej cyrylicą…

Nazwiska też brzmiały swojsko, gdyż tereny te były zasiedlane jeszcze przed rozbiorami przez polską drobną szlachtę. Nie było jednak czasu na ich dokładne oglądanie, gdyż trzeba było się dostać do kolejnej miejscowości o nazwie Czerwone Chatki.

ukraina-romanow-grob-milewska
…a tutaj spoczywa ich siostra, o czym informuje nagrobek z polskimi inskrypcjami

Nie było szans, aby nasz bus przejechał przez las i pola, którędy prowadziła jedyna droga. Dlatego też ksiądz Maciej Kopczyński opiekujący się lokalną parafią zaproponował nam podróż zaprzęgiem. On sam wybrał narty biegowe.

marchlewszczyzna-sobolowka-konie
Tym dwóm dziewczynom zawdzięczamy możliwość dotarcia do miejscowości Czerwone Chatki

Na miejscu czekało nas kolejne przywitanie i serdeczności. Wzruszeni byli zwłaszcza starsi mieszkańcy, którzy prosili o jak najczęstsze odwiedziny. Późniejsze wydarzenia wskazują na to, że nie była to jedynie grzeczność, a faktycznie wielka chęć kontaktu z rodakami.

sobolowka-mikolaj-z-polski
Ujęcie jeszcze z Sobolówki. Młodzieniec zapytany o to, czy słucha rodziców i czy dobrze się uczy, ma nieco zmieszaną minę 😉

Trzecim miejscem, które odwiedziliśmy, był Żółty Bród. Scenariusz spotkania podobny, ale jedna rzecz sprawiła że jest to wieś wyjątkowa. Jedna z sióstr prowadzi tam bowiem zajęcia z języka polskiego, o których efekcie łatwo się przekonać. Nie tylko starsi mieszkańcy, lecz nawet dzieci mówią tam pięknie po polsku!

sobolowka-pani-lena-dyrektorka-szkoly
Pani Lena, była dyrektorka miejscowej szkoły. Bardzo życzliwa osoba, dumna ze swojego pochodzenia

Po wszystkim pojechaliśmy na obiad do pani Neli – byłej dyrektorki lokalnej szkoły. Opowiadała nam o tym, jak bardzo przywiązana jest do swojej tożsamości. Widać to było chociażby dzięki z pozoru nieistotnym szczegółom – podała nam np. barszcz… „po polsku”. Popołudnie spędziliśmy w jej miłym towarzystwie i obiecaliśmy nawzajem się odwiedzać. Mam nadzieję, że uda jej się kiedyś przyjechać do Wrocławia (w Polsce była już kilka razy).

ukraina-polski-obiad
Z wizytą u pani Leny i tradycyjne dania zapełniające cały stół

Kilka faktów sprawiło jednak, że wyjazd na Żytomierszczyznę był smutnym doświadczeniem. Okoliczne wsie się wyludniają, ludzie wyjeżdżają bowiem albo do większych miast, albo do Polski. Na miejscu panuje zaś potworna bieda i pisząc „potworna” właśnie to mam na myśli.

riazanka-ser-z-siary-ukraina
Poszukiwania w googlu mówią, że to może być riażanka – ser wytwarzany z siary

Do tego, mimo że tamtejsza polska społeczność jest dość liczna (oficjalnie ok. 50 tys.), to nie mają oni nawet swojego domu polskiego. Dla porównania, na rumuńskiej Bukowinie gdzie Polaków żyje ledwie kilka tysięcy, jest ich chyba osiem… Kontakt z językiem zapewniają im wprawdzie księża i siostry, ale ich „przełożeni” wymagają odprawiania mszy głównie po ukraińsku – po to, aby pozyskiwać wiernych także wśród ludności ukraińskiej.

konny-zaprzeg-sobolowka-czerwone-chatki
Jeszcze jedno ujęcie na nasz zaprzęg. Żal było koników, choć to dla nich chleb powszedni. W nagrodę dostały jednak tabliczkę czekolady

Na koniec dam jednak pozytywny akcent: reportaż autorstwa Patrycji Jenczmionki-Błędowskiej z Radia Rodzina. Posłuchajcie, bo naprawdę warto. Choćby po to, aby przekonać się jak pięknie pielęgnują rodzimy język Polacy Żytomierszczyzny. Przede wszystkim zachęcam jednak do odwiedzin i przekonania się na własnej skórze, jak tam jest.

Belgradzkie czołgi

Postanowiłem poświęcić osobny materiał broni pancernej (i nie tylko), która znajduje się na terenie twierdzy Kalemegdan w Belgradzie. Zwłaszcza, że część znajdujących się tam egzemplarzy to prawdziwe białe kruki.

Wpis o samym wyjeździe znajdziecie tutaj. Wspomniałem w nim o polskich akcentach wśród pojazdów gąsienicowych eksponowanych przed muzeum militariów. Do samego muzeum wprawdzie nie zdołałem pójść (w poniedziałek było nieczynne – że też na to wcześniej nie wpadłem…), ale kolekcja wystawiona na zewnątrz i tak robi wrażenie.

Niestety, większość egzemplarzy jest wybrakowana, widać też ślady współczesnej dewastacji. W kilku przypadkach można zajrzeć do środka, część jest zamknięta na głucho – zazwyczaj za pomocą spawarki. Do tego tabliczki z podpisami zawierają masę błędów. Szukałem w internecie i okazuje się na przykład, że starsza wersja amerykańskiego stuarta była podpisana dobrze – a teraz tabliczka informuje, że jest to francuski FT-17. Ręce opadają.

Nie jestem w tej dziedzinie specjalistą, ale pochodzenie lekkiej niemieckiej broni pancernej z początków II Wojny Światowej chyba potrafię wyjaśnić. Gdzieś czytałem, że na tym polegał ich projekt racjonalizatorski – aby wycofać przestarzałe uzbrojenie na tyły, gdzie dalej mogły być z powodzeniem wykorzystywane. Nie jestem pewien, czy słusznie rozumuję, ale taka historia być może wiązała się chociaż z częścią eksponatów. No dobra, dalej już nie będę się mądrzył, tylko przejdę do zdjęć. Na pierwszy ogień niemieckie pojazdy gąsienicowe i jeden półgąsienicowy.

20151201_092019

Panzer I ausf. F

20151201_091948

Panzer II ausf. C

20151201_093049

LT vz. 35 (PzKpfw 35 (t)) – Czechosłowacka konstrukcja, po zajęciu Czech i Moraw przejęta przez Niemców. Podwozia wykorzystywano też do innych pojazdów. Nie jestem pewien, ale wydaje mi się że to spora rzadkość!

20151201_093908

20151201_093912

20151201_093850

Niestety, jak widać na pozostałych zdjęciach, egzemplarz ten jest właściwie pustą skorupą – w dodatku z licznymi ubytkami.

20151201_092312

Panzer IV ausf. F2 albo G (nie rozróżniam, będę wdzięczny za pomoc). Szkoda, że bez osłon bocznych. To dla mnie swego rodzaju archetyp czołgu.

20151201_092244

StuG III ausf. F/8. W Polsce wyłowiono z rzeki wrak StuG-a IV i po renowacji jeździ. Ten ma mniej szczęścia.

20151201_093112

W opisie Sd.Kfz. 250/1, ale w innych źródłach znalazłem informację, że wersja z armatą 75 mm nosiła nazwę Sd.Kfz. 250/8. Jak żyć?

20151201_093931

20151201_093948

Podobnie jak w innych przypadkach, w środku widać sporo braków. I do tego dużo śmieci.

W muzealnej kolekcji znajdują się też dwa egzotyczne dla nas egzemplarze produkcji włoskiej.

20151201_092006

Carro Armato 13/40. Brak gąsienic aż kłuje w oczy. Przynajmniej mnie.

20151201_093129

L 3/35 (Carro Veloce 3/35) – włoska tankietka.

W kolekcji nie mogło też oczywiście zabraknąć klasyków:

20151201_092440

T-34/85. W tle wieloprowadnicowa wyrzutnia rakiet. Siatka uniemożliwiała podejście bliżej.

20151201_092359

A to także T-34/85, pod tajemniczą nazwą (Jugoslovenski srednji tank a1).

W muzeum można też natrafić na skromną reprezentację amerykańskiego sprzętu. Można było spodziewać się więcej. Zwłaszcza, że w armii Jugosławii służyło po wojnie wiele egzemplarzy made in USA.

20151201_091935

M3A1 Stuart – tutaj podpisany jako… Automitraileuse a Chenilles Renault FT Modelle 1917 (?).

20151201_092031

M3A3 Stuart – chyba najbardziej rozpoznawalna wersja.

Na koniec zostawiłem dwa polskie akcenty. Jedna konstrukcja całkowicie rodzima, druga – francuska, ale w Polsce używana (i jako polska konstrukcja opisana w muzeum, choć na starych zdjęciach widziałem inne tabliczki).

20151201_093148

20151201_093243

TK-3 (według innego opisu TKF) w Belgradzie to jeden z zaledwie kilku zachowanych egzemplarzy. Na pierwszy rzut oka prezentuje się nieźle.

20151201_093211

20151201_093302

20151201_093229

Po bliższej obserwacji, a zwłaszcza zajrzeniu do środka, czar jednak pryska. Zachowało się kilka elementów, jak pedały czy kierownica, ale daleko jej do ideału.

Tuż obok stoi kolejny „polski” egzemplarz. Użyłem cudzysłowu, gdyż co do pochodzenia tego egzemplarza mam pewne wątpliwości.

20151201_093343 20151201_093359 20151201_093314

Jest to niewątpliwie francuski Renault FT-17. Podobny egzemplarz udało się kilka lat temu sprowadzić z Afganistanu i doprowadzić do stanu używalności. W tamtym przypadku mowa o pojeździe, który bolszewicy zdobyli w trakcie wojny w latach 1919 – 1921. Jaka jest historia tego modelu, nie wiem. Na starych zdjęciach widnieje zwykły opis – „Renault FT-17”. Obecnie tabliczka informuje zaś, że mamy do czynienia z „12 cm Feldhaubitze M.97 Krupp / 120 mm Poljska Haubica Krup M.97″…

20151201_093331

… Co widać na załączonym obrazku.

Last, but not least – niepozorna, stojąca nieco na uboczu konstrukcja, która jest jednak bardzo interesująca. Niemiecki pług do „orania” podkładów kolejowych!

20151201_093521

20151201_093500

20151201_093447

Po wklepaniu do translatora opisu z tabliczki wychodzi „Niemiecki kuter dla syna”. Zapewne chodzi o „siekacz do szyn”, ale co ja tam wiem? 🙂 Jak by nie było, interesujące znalezisko. Zwłaszcza wobec faktu, że tego rodzaju urządzenia (a może improwizowane konstrukcje?) stosowane były na Dolnym Śląsku podczas wycofywania się Niemców pod koniec wojny.

No dobra, miałem kończyć, ale nie mogę się powstrzymać. Poniżej wrzucam galeryjkę pozostałych eksponatów, ale już bez opisów – bo na działach, minach i torpedach to ja się już zupełnie nie znam. Miłego oglądania!

20151201_092202 20151201_092145

20151201_092103 20151201_092055

20151201_093017 20151201_092257

20151201_091849

20151201_091913

20151201_092115

20151201_092122

20151201_092139

20151201_092229

20151201_092155

20151201_092429

20151201_092449

20151201_093026

20151201_093054

20151201_093117

20151201_093137

20151201_093535

20151201_093742

20151201_093803

20151201_093815

Dziwny ten Belgrad

Mam mieszane uczucia. Z jednej strony Belgrad ma wiele urokliwych zakątków, z drugiej zaś zewsząd przytłacza architektura z czasów Tito. Mimo wszystko jednak mogę uznać kilkudniowy wypad do „Jugoli” za bardzo udany – zwłaszcza, że sami Serbowie to wspaniali ludzie.

Zaczęło się tragicznie, gdyż w aucie padł alternator. Szczęście w nieszczęściu stało się to jeszcze w Klużu, więc łatwiej było znaleźć warsztat. Choć nie mówię, że było to proste zadanie. Kolega holował nas z miejsca na miejsce i dopiero za czwartym razem mechanicy podjęli się wymiany. Niestety, musieli sprowadzić brakującą część, przez co wyjechaliśmy dzień później niż planowaliśmy. W końcu jednak dotarliśmy do Belgradu w sobotę późnym wieczorem.

Z racji późnej godziny zwiedzanie zaczęliśmy od okolicznych knajp. Pierwsze, co rzuciło się w oczy, to ceny. Serbską walutę przelicza się w dość skomplikowany sposób. 1 złoty to ok. 28,45 dinara, tak więc trzeba odrobiny wysiłku aby zorientować się co ile kosztuje. Wkrótce się jednak okazało, że jest tam po prostu bardzo tanio. Dodatkowym plusem jest fakt, że równolegle z cyrylicą używany jest alfabet łaciński. Dzięki temu np. nazwy produktów wyglądają bardzo znajomo.

20151129_122803 20151129_150057

Piwo w ścisłym centrum też nie należy do najdroższych, można znaleźć knajpy oferujące kufel za mniej niż pięć złotych – podobnie mocniejsze alkohole. Ostatecznie skończyliśmy w barze koło naszego hostelu. Najpierw byliśmy pewni, że to jakieś karaoke. Wszystko przez dobywające się ze środka dzikie wrzaski. Potem okazało się, że to zwykły pub. Trzech barmanów puszczało po prostu piosenki na jutubie, a wszyscy goście głośno do tego śpiewali i tańczyli. Wtedy też po raz pierwszy przyszło się przekonać, że Serbowie to naprawdę wspaniali ludzie.

Kolejny dzień spędziliśmy na zwiedzaniu. Pierwszy etap był niejako przymusowy, gdyż musieliśmy przeparkować auto poza centrum (można tam stać tylko dwie lub trzy godziny, w zależności od strefy). Padło na Nowy Belgrad – część miasta na zachodnim brzegu Sawy, zbudowaną za czasów socjalistycznych. Zaparkowaliśmy więc tuż obok Pałacu Serbii (Palata Srbije), dawnej siedziby władz Jugosławii, i powędrowaliśmy z powrotem do centrum.

20151129_144253

Centrum Belgradu jest bardzo zróżnicowane. Jest tu cała masa pięknych miejsc, ale też sporo powojennej architektury. Buduje się też coraz więcej nowoczesnych budynków. Zdziwi się ten, kto spodziewa się tutaj widoków jak w krajach trzeciego świata. Na drogach dominują nowe samochody, choć czasami można się też natknąć na konstrukcje marki Yugo. Sklepy są dobrze zaopatrzone, niesamowite wrażenie robią bardzo gustownie urządzone witryny sklepowe. Masa tutaj kawiarni, barów i restauracji, które – co dość istotne – niezależnie od pory dnia zapełnione są ludźmi.

20151129_153653

20151129_160712

20151129_160845

Nie mogliśmy nie trafić na stoiska z pamiątkami, których jest tam mnóstwo. Sam asortyment odbiega jednak od przyjętych standardów. Oczywiście, można tam kupić buteleczki do picia rakiji (nazywają je „wnuczki” z racji tego, że dorośli piją bimber na butelki, a „szoty” są dla dzieci), pocztówki i inne tego typu suweniry…

20151130_191027

… Jednakże, z niemal z każdej półki spoglądał na nas Władimir Putin. Podobizna prezydenta Rosji znalazła się też na breloczkach, otwieraczach do piwa i flagach. Jak to mówił jeden z poznanych Serbów „Kocham Rosję. Nie wiem, jakoś tak zwyczajnie ich lubię. Zresztą wszystkich lubię, tylko Ameryki nie lubię”. Trudno nie przyznać mu trochę racji. Jeszcze w 1999 roku NATO bombardowało Serbię za rzekome zbrodnie na Albańczykach. Jak się potem okazało, dowody wskazywały na sytuację zupełnie odwrotną. No ale wtedy nikogo to już nie obchodziło.

20151129_124232

Drugiego wieczoru wędrowaliśmy po różnych knajpkach, jednak ostatecznie trafiliśmy do baru Marshall. Właściciel najwyraźniej lubi alkohol i piłkę nożną – wszędzie wiszą bowiem szaliki, koszulki i breloczki różnych drużyn, jest kilka telewizorów, tanie piwo i rakija, a także darmowy popkorn. Obsługa bardzo się ucieszyła z tego, że jesteśmy z Polski. Dali temu wyraz, gdy zamówiłem rakiję. Zamiast jednego kieliszka dostałem od razu trzy. Zrewanżowaliśmy się częstując ich krówkami, a przy okazji do stołu zaprosili nas siedzący tam Serbowie. Niektórzy mówili po angielsku, niektórzy mniej, ale generalnie dało się z nimi dogadać. Wystarczy mówić po polsku wtrącając rosyjskie słowa. Przynajmniej w naszym przypadku zadziałało.

20151129_235300

Bar był już wprawdzie zamykany, ale okazało się że jednym z biesiadników jest właściciel, który częstował nas cały czas rakiją. Potem wraz z miłą serbską parą poszliśmy na ulicę Skadarlija – miejscem spotkań dawnej bohemy. To był strasznie zwariowany wieczór, o czym świadczy jedyne zachowane dla potomnych zdjęcie (którego może Wam oszczędzę… 🙂 ). Dzień (a raczej noc) skończyliśmy na pochłanianiu pljeskavicy, czyli najpopularniejszego serbskiego festfuda. Jest to pyszne mięso [kotlet saute – Ania] z jagnięciny/baraniny/wieprzowiny/wołowiny [przynajmniej z dwóch rodzajów mielonego mięsa – to znowu Ania, bo ja nawet nie wiem co to jest „saute”] podawane w bułce z warzywami. Taki słowiański hamburger, ale tysiąc razy lepszy.

20151129_161827

Nie będę ukrywał, że po takim wieczorze nie byliśmy w stanie zwlec się z łóżek. Dlatego też zwiedzanie zaczęliśmy dosyć późno i większość miejsc odwiedzaliśmy już po zmroku. W przypadku twierdzy Kalemegdan wyszło to nawet na dobre, bo fortyfikacje są przepięknie podświetlane nocą.

20151130_214248 20151130_214823 20151130_181304

Przed jedną z bram stoi też całkiem ciekawa kolekcja broni pancernej. Nazajutrz przed wyjazdem pobiegłem tam raz jeszcze. Zwłaszcza, że parę okazów było bardzo ciekawych – na przykład pług do niszczenia torów. Ciekawe, czy właśnie takich Niemcy używali też na Dolnym Śląsku?

20151201_093447 20151201_091854

Stoi tam kilkanaście pojazdów gąsienicowych, wśród których są głównie lekkie pojazdy niemieckie (Panzer I, II, StuG III), włoskie (w naszych rejonach chyba nie do obejrzenia), rosyjskie, jugosłowiańskie i jeden amerykański (Stuart). Co jednak mnie najbardziej zadziwiło, znaleźć tam można polską tankietkę (TK-3, gdzieniegdzie piszą, że TKF – nie jestem znawcą, więc nie wypowiem się który to model) i podpisany jako „poljska haubica Krup M.97” czołg Renault FT-17!

20151201_093148

20151201_093343

Smutne jest tylko to, że właściwie wszystkie egzemplarze są w opłakanym stanie. O ile z zewnątrz są one jeszcze jakoś – tam zabezpieczone, to w środku są to puste skorupy. Niektóre egzemplarze są zaś po prostu przeżarte rdzą.

20151201_093302

Ostatnim punktem zwiedzania była restauracja Gradska, gdzie w bardzo przyjemnych cenach można spróbować tradycyjnej serbskiej kuchni. Zamówiliśmy między innymi jagnięcinę podawaną ze śmietaną, która była po prostu rewelacyjna. Nie sposób też było odmówić kieliszka rakiji na pobudzenie apetytu. Zwłaszcza, że zaoferowano nam ją „od firmy”.

20151130_203543

Co do bimbru żałuję tylko, że w drodze powrotnej nie trafiliśmy na żadne targowisko z domowymi wyrobami i musieliśmy zadowolić się wersją”sklepową”.

Festiwal Gulaszu w Solnok (Szolnoki Gulyás Fesztivál)

Rzecz powszechnie znana – my kochamy Węgrów, a oni kochają nas. O polsko-węgierskich i „nieco” trudniejszych rumuńsko-węgierskich relacjach rozpiszę się jednak przy innej okazji. Tym razem będzie o tym, co zaraz po Budapeszcie, Tokaju i Victorze Orbanie jest bodaj największym symbolem Węgier, czyli o gulaszu – a nawet więcej, bo o festiwalu mu poświęconym.

O tym, że chcemy odwiedzić Festiwal Gulaszu w Szolnok, wiedzieliśmy na długo przed spakowaniem bagaży. Dlatego też to był cel naszej pierwszej weekendowej wyprawy. Wprawdzie podróż z Klużu do Oradei (Nagyvárad) jest dosyć karkołomna, jednak po pokonaniu kilku górskich odcinków dostaliśmy się na granicę. Dalsza jazda węgierskimi drogami była już o wiele prostsza. Standardem są tam wprawdzie jednopasmówki, ale przeważają bardzo długie proste odcinki, na których łatwo się wyprzedza różnego rodzaju zawalidrogi. Ostatecznie do Szolnok trafiliśmy trochę przed dwunastą. Lokalizacja festiwalu nie stanowiła żadnego problemu – wystarczyło jechać w tym samym kierunku, co większość aut. Jak się niebawem okazało, mieliśmy sporo szczęścia. W porze obiadowej zwaliła się tam bowiem masa wygłodniałych Węgrów, zaś znalezienie miejsca parkingowego graniczyła z cudem. Tak więc jakby ktoś się kiedyś wybierał – lepiej przyjechać jak najwcześniej, albo od razu szukać parkingu kawałek dalej.

1

Sam festiwal ma typowo małomiasteczkowy charakter. Na długiej drodze koło lokalnego stadionu rozstawione są przeróżne atrakcje – strzelnice, symulatory, gry dla dzieci, stragany, etc. No i oczywiście stoiska, na których można spróbować gulaszu przyrządzanego na różne sposoby. Przebieg imprezy jest prosty –kilkadziesiąt zespołów gotuje potrawy, a goście je zjadają. Oprócz stanowisk komercyjnych można też trafić na takie prowadzone przez zwykłych ludzi, którzy gotują dla swoich znajomych i sąsiadów. Język węgierski jest dla mnie (i chyba nie tylko dla mnie) kompletnie niezrozumiały, nasi bratankowie zaś są zazwyczaj niechętni językom obcym. Dlatego też transakcji próbowaliśmy dokonywać po angielsku i niemiecku (jeżeli ktoś z Was zna, nawet nie próbujcie po rumuńsku 🙂 ), wtrącając wszystkie możliwe znane nam słowa (dzień dobry, proszę, dziękuję, tak, jeden). Z reguły kończyło się użyciem magicznego „Lengyel” (Polak), co niezmiennie wywołuje u Węgrów dobrotliwy uśmiech, i pokazywaniem wybranego dania palcem.

2

Co ja mogę napisać o samych potrawach? Ania pewnie lepiej odnalazłaby się w tej roli. Ja mogę jedynie stwierdzić, że były to najlepsze gulasze, jakie kiedykolwiek jadłem. Było w nich dużo mięcha i ostrej papryki – a czego można chcieć więcej? Spróbowaliśmy też zupy i czegoś, co okazało się absolutnym hitem – baraniny z wędzoną papryką. Miłym akcentem był udział w festiwalu delegacji z Bielska – Białej (miasto partnerskie Szolnok), która przygotowywała dla Węgrów żurek. My niestety się nie załapaliśmy, gdyż zaczęło się robić późno i musieliśmy wracać.

3

Żałuję trochę, że nie zdecydowaliśmy się na nocleg, bo wtedy skosztowałbym jeszcze na pewno lokalnego piwa i palinki. Stwierdziliśmy jednak, że jedzenie gulaszu – choć jest czynnością nader przyjemną – nie może trwać zbyt długo.

4