Archiwa tagu: Kultura

Kontrowersyjna opowieść z Ferentari

Jeszcze przed zabraniem się do lektury czytałem o tym, że „Żołnierze. Opowieść z Ferentari” autorstwa Adriana Schiopa to powieść kontrowersyjna. Przekonałem się o tym już przy pierwszych linijkach tekstu. Po przeczytaniu całości mogę z czystym sumieniem polecić tę książkę wszystkim – niezależnie od wyznawanego światopoglądu i niezależnie, czy jest miłośnikiem Rumunii, czy nie

Przyszli czytelnicy nie będą czuli się skrzywdzeni jeśli zdradzę, że „Żołnierze…” opowiadają o homoseksualnym romansie głównego bohatera z mieszkańcem najbiedniejszej dzielnicy Bukaresztu, mającym kryminalną przeszłość. W tym momencie osoby o konserwatywnym światopoglądzie przestaną być może i czytać nawet tę recenzję. Postaram się jednak ich przekonać, że warto.

Oczywiście, wątek homoseksualny jest w „Żołnierzach…” bardzo ważny, ale służy przede wszystkim za tło do pokazania świata społecznych nierówności, problemu samotności i tolerancji (nie tylko wobec gejów, lecz także Cyganów czy szeroko pojętej biedoty). Całość rozgrywa się bowiem w Ferentari – najbiedniejszej, okrytej ponurą sławą dzielnicy Bukaresztu zamieszkiwanej w dużej mierze przez Romów.

Zwraca uwagę specyficzny język używany w powieści – i to zarówno przez narratora, jak i w dialogach. Tutaj ogromne brawa dla tłumaczki, pani Olgi Bartosiewicz. Przetłumaczenie slangu używanego przez najniższe warstwy społeczne tak, aby był on zrozumiały dla polskiego czytelnika, to prawdziwy wyczyn.

Do tego dochodzą barwne opisy postaci, miejsc i wydarzeń. Wszystko to sprawia, że czasami trudno ocenić, czy mamy do czynienia z literacką fikcją, czy też prawdziwymi przeżyciami autora. Od razu rzucają się w oczy wspólne cechy Adriana Schiopa i Adriana będącego głównym bohaterem „Żołnierzy…”. Kolejny trop jest taki, że autor zagrał główną rolę w ekranizacji powieści (której jeszcze nie oglądałem).

Dziękuję wydawnictwu Universitas za udostępnienie egzemplarza książki, czego efektem jest powyższa recenzja.

Zapełnianie białych plam z Lucianem Boią

Dla każdego, kto choć trochę interesuje się historią Rumunii, to będzie z pewnością pozycja obowiązkowa. „Jak zrumunizowała się Rumunia” pokazuje, jakie procesy zachodziły pomiędzy Rumunami a innymi narodami zamieszkującymi kraj i próbuje zrozumieć, w jaki sposób Rumunia pod kątem etnicznym i tożsamościowym osiągnęła obecny kształt.

Od marginalizacji i dyskryminacji, po akceptację i tolerancję; od wieloetnicznego zlepku różnych terytoriów, po budowę współczesnej rumuńskiej tożsamości. Książka napisana przez Luciana Boię pokazuje dzieje relacji Rumunów z towarzyszącymi im (w różnych okolicznościach) narodami w sposób kompleksowy dla przeciętnego czytelnika. Bazując na danych statystycznych i bogatych źródłach Autor próbuje wyjaśnić, jak tworzył się współczesny naród rumuński i jaki wpływ miało to zjawisko na inne nacje.

Lucian Boia zaczyna od Starego Królestwa, czyli pierwszego państwa rumuńskiego stworzonego w drugiej połowie XIX wieku, przechodzi przez okres międzywojenny i czasy komunistyczne, kończy zaś na współczesności. Zastanawia się nad przyszłością malejącej liczebnie mniejszości węgierskiej i przywołuje fenomen Klausa Iohannisa – obecnego prezydenta wywodzącego się z mniejszości niemieckiej. To oczywiście tylko parę wątków z tej fascynującej pracy.

Mniejszości etniczne były tym silniejsze, im bardziej władze państwowe próbowały dokonywać ich „rumunizacji”. Z książki wyciągnąć można wniosek, że współcześnie, mimo że żadne represje nie są stosowane, to Rumunia staje się coraz bardziej homogenicznym krajem. Dla mnie, jako miłośnika wieloetnicznej kultury Rumunii, jest to wniosek bardzo smutny. Niezależnie od tego, książkę Luciana Boi gorąco polecam każdemu, kto choćby w najmniejszym stopniu interesuje się omawianym zagadnieniem. Z pewnością pozwoli ona na wypełnienie białych plam w wiedzy na ten temat.

Dziękuję wydawnictwu Universitas za udostępnienie egzemplarza książki, czego efektem jest powyższa recenzja.

Początek nie jest najważniejszy

„Sprzedawca początków powieści” – dawno nie spotkałem się z równie intrygującą nazwą. Książka Mateia Vişnieca zawiera w sobie wiele początków, a jej lekturę porównać można do uczucia, gdy ciężko odróżnić jest nam sen od jawy. Zacznijmy jednak tak, jak zapewne życzyłby sobie Autor, czyli od początku…

Pewnego dnia nieoczekiwanie skontaktowała się ze mną przedstawicielka wydawnictwa Universitas. Miłośnicy Rumunii powinni zapamiętać tę nazwę z uwagi na serię pod redakcją pana Jakuba Kornhausera, która prezentuje najgłośniejsze współczesne książki z tego kraju. Do tej pory ukazało się pięć tytułów.

Wybór pierwszego był jasny, bo już sama nazwa „Sprzedawcy początków powieści” nie pozwala przejść przy nim obojętnie. Jak tłumaczy go Autor?

„Czego brakuje nam na tym świecie, że jesteśmy tak bardzo skłonni zaczynać wszystko od nowa, znowu i znowu od początku, z rodzajem wiecznej nadziei, że kolejna sekwencja będzie lepsza, może zabawniejsza, bardziej ekscytująca? Hollywood już dawno to zrozumiał i w swoich filmach, co 45 sekund, przynosi nowe rozładowanie adrenaliny, cała narracja jest sekwencją nerwowych początków… Oto punkt wyjścia dla mojej powieści, w której staram się obserwować ewolucję nowego rodzaju narkotyku społecznego: uzależnienia od iluzji początku. Zatem dlaczego nie napisać, w świecie, gdzie tylko początki są atrakcyjne, powieści złożonej z samych tylko początków?” (cytat za: www.lubimyczytac.pl)

Z tego założenia wyszedł bardzo ciekawy eksperyment. „Akcja” książki przeplata się bowiem z opisem snów, historią człowieka, który budzi się w całkowicie pustym mieście, czy pary której samochód zepsuł się na pustyni. Pojawia się też między innymi księgarz próbujący od czterdziestu lat napisać książkę nad brzegiem morza, romans z tajemniczą panną Ri. Czytelnik wnika także w myśli kogoś, kto od kilku dni siedzi martwy przy stole. Wszystkie te równoległe światy przeplatają się ze sobą w mniej lub bardziej wyrazisty sposób. Poszczególne wątki niekoniecznie muszą zostać dokończone, ale przecież nie o zakończenie tu chodzi, lecz o początek – i o ciągłe pożądanie kolejnych, lepszych, jego wariantów.

To była pierwsza recenzja recenzja w mojej karierze więc proszę o wyrozumiałość. Wydawnictwo przesłało mi kilka książek. Kolejna już przeczytana więc… do następnego!

Rumuńskie hity, które podbiły listy przebojów

Każdy zna utwór „Dragostea din tei” zespołu O-Zone, ale nie wszyscy wiedzą że pochodzące z Republiki Mołdawii trio śpiewa go po rumuńsku. Tego typu przykładów znanych-nieznanych „rumuńskich” hitów jest więcej. Zapraszam do mojej subiektywnej listy

Zacznijmy od przesympatycznego O-Zone. Ich utwór był jakieś 10 lat temu prawdziwym wakacyjnym hitem:

Na tym jednak nie skończyła się kariera Dana, Rada i Arsenia. Poniżej jeszcze jeden zacny kawałek:

Największą karierę z całej trójki zrobił Dan Bălan, który występował później jako Crazy Loop.

Obecnie kontynuuje on karierę solową pod własnym nazwiskiem. Niestety, śpiewa głównie po angielsku.

Cofnijmy się jednak nieco w czasie, konkretnie do roku 1999, kiedy w Timiszoarze powstało trio pod nazwą Activ. Trafiłem na to jakiś czas temu i od początku miałem przekonanie, że „gdzieś to już chyba słyszałem”:

W tym samym roku w Bukareszcie powstał zespół Akcent (nie mylić z tym polskim!)

Z aktualnych hitów sporą popularność zyskała INNA. Zupełnie nie moja muzyka, ale jest na czym zawiesić oko:

A tutaj grupa G Girls, też słyszałem w Polsce:

Zbliżamy się do końca więc jeszcze jeden utwór z gatunku „mi się średnio podoba, ale wiem że niektórzy lubią”:

Na koniec mojego subiektywnego zestawienia coś z zupełnie innej beczki, czyli Sandu Ciorba z hitem „Dalibomba”. Utwór stał się parę lat temu w Polsce wiralem i zna go chyba każdy…

Zahaczyłem nieco o manele, ale jeśli chodzi o ten gatunek, stworzę chyba w przyszłości zupełnie nową listę „przebojów” 😀