Mam mieszane uczucia. Z jednej strony Belgrad ma wiele urokliwych zakątków, z drugiej zaś zewsząd przytłacza architektura z czasów Tito. Mimo wszystko jednak mogę uznać kilkudniowy wypad do „Jugoli” za bardzo udany – zwłaszcza, że sami Serbowie to wspaniali ludzie.
Zaczęło się tragicznie, gdyż w aucie padł alternator. Szczęście w nieszczęściu stało się to jeszcze w Klużu, więc łatwiej było znaleźć warsztat. Choć nie mówię, że było to proste zadanie. Kolega holował nas z miejsca na miejsce i dopiero za czwartym razem mechanicy podjęli się wymiany. Niestety, musieli sprowadzić brakującą część, przez co wyjechaliśmy dzień później niż planowaliśmy. W końcu jednak dotarliśmy do Belgradu w sobotę późnym wieczorem.
Z racji późnej godziny zwiedzanie zaczęliśmy od okolicznych knajp. Pierwsze, co rzuciło się w oczy, to ceny. Serbską walutę przelicza się w dość skomplikowany sposób. 1 złoty to ok. 28,45 dinara, tak więc trzeba odrobiny wysiłku aby zorientować się co ile kosztuje. Wkrótce się jednak okazało, że jest tam po prostu bardzo tanio. Dodatkowym plusem jest fakt, że równolegle z cyrylicą używany jest alfabet łaciński. Dzięki temu np. nazwy produktów wyglądają bardzo znajomo.
Piwo w ścisłym centrum też nie należy do najdroższych, można znaleźć knajpy oferujące kufel za mniej niż pięć złotych – podobnie mocniejsze alkohole. Ostatecznie skończyliśmy w barze koło naszego hostelu. Najpierw byliśmy pewni, że to jakieś karaoke. Wszystko przez dobywające się ze środka dzikie wrzaski. Potem okazało się, że to zwykły pub. Trzech barmanów puszczało po prostu piosenki na jutubie, a wszyscy goście głośno do tego śpiewali i tańczyli. Wtedy też po raz pierwszy przyszło się przekonać, że Serbowie to naprawdę wspaniali ludzie.
Kolejny dzień spędziliśmy na zwiedzaniu. Pierwszy etap był niejako przymusowy, gdyż musieliśmy przeparkować auto poza centrum (można tam stać tylko dwie lub trzy godziny, w zależności od strefy). Padło na Nowy Belgrad – część miasta na zachodnim brzegu Sawy, zbudowaną za czasów socjalistycznych. Zaparkowaliśmy więc tuż obok Pałacu Serbii (Palata Srbije), dawnej siedziby władz Jugosławii, i powędrowaliśmy z powrotem do centrum.
Centrum Belgradu jest bardzo zróżnicowane. Jest tu cała masa pięknych miejsc, ale też sporo powojennej architektury. Buduje się też coraz więcej nowoczesnych budynków. Zdziwi się ten, kto spodziewa się tutaj widoków jak w krajach trzeciego świata. Na drogach dominują nowe samochody, choć czasami można się też natknąć na konstrukcje marki Yugo. Sklepy są dobrze zaopatrzone, niesamowite wrażenie robią bardzo gustownie urządzone witryny sklepowe. Masa tutaj kawiarni, barów i restauracji, które – co dość istotne – niezależnie od pory dnia zapełnione są ludźmi.
Nie mogliśmy nie trafić na stoiska z pamiątkami, których jest tam mnóstwo. Sam asortyment odbiega jednak od przyjętych standardów. Oczywiście, można tam kupić buteleczki do picia rakiji (nazywają je „wnuczki” z racji tego, że dorośli piją bimber na butelki, a „szoty” są dla dzieci), pocztówki i inne tego typu suweniry…
… Jednakże, z niemal z każdej półki spoglądał na nas Władimir Putin. Podobizna prezydenta Rosji znalazła się też na breloczkach, otwieraczach do piwa i flagach. Jak to mówił jeden z poznanych Serbów „Kocham Rosję. Nie wiem, jakoś tak zwyczajnie ich lubię. Zresztą wszystkich lubię, tylko Ameryki nie lubię”. Trudno nie przyznać mu trochę racji. Jeszcze w 1999 roku NATO bombardowało Serbię za rzekome zbrodnie na Albańczykach. Jak się potem okazało, dowody wskazywały na sytuację zupełnie odwrotną. No ale wtedy nikogo to już nie obchodziło.
Drugiego wieczoru wędrowaliśmy po różnych knajpkach, jednak ostatecznie trafiliśmy do baru Marshall. Właściciel najwyraźniej lubi alkohol i piłkę nożną – wszędzie wiszą bowiem szaliki, koszulki i breloczki różnych drużyn, jest kilka telewizorów, tanie piwo i rakija, a także darmowy popkorn. Obsługa bardzo się ucieszyła z tego, że jesteśmy z Polski. Dali temu wyraz, gdy zamówiłem rakiję. Zamiast jednego kieliszka dostałem od razu trzy. Zrewanżowaliśmy się częstując ich krówkami, a przy okazji do stołu zaprosili nas siedzący tam Serbowie. Niektórzy mówili po angielsku, niektórzy mniej, ale generalnie dało się z nimi dogadać. Wystarczy mówić po polsku wtrącając rosyjskie słowa. Przynajmniej w naszym przypadku zadziałało.
Bar był już wprawdzie zamykany, ale okazało się że jednym z biesiadników jest właściciel, który częstował nas cały czas rakiją. Potem wraz z miłą serbską parą poszliśmy na ulicę Skadarlija – miejscem spotkań dawnej bohemy. To był strasznie zwariowany wieczór, o czym świadczy jedyne zachowane dla potomnych zdjęcie (którego może Wam oszczędzę… 🙂 ). Dzień (a raczej noc) skończyliśmy na pochłanianiu pljeskavicy, czyli najpopularniejszego serbskiego festfuda. Jest to pyszne mięso [kotlet saute – Ania] z jagnięciny/baraniny/wieprzowiny/wołowiny [przynajmniej z dwóch rodzajów mielonego mięsa – to znowu Ania, bo ja nawet nie wiem co to jest „saute”] podawane w bułce z warzywami. Taki słowiański hamburger, ale tysiąc razy lepszy.
Nie będę ukrywał, że po takim wieczorze nie byliśmy w stanie zwlec się z łóżek. Dlatego też zwiedzanie zaczęliśmy dosyć późno i większość miejsc odwiedzaliśmy już po zmroku. W przypadku twierdzy Kalemegdan wyszło to nawet na dobre, bo fortyfikacje są przepięknie podświetlane nocą.
Przed jedną z bram stoi też całkiem ciekawa kolekcja broni pancernej. Nazajutrz przed wyjazdem pobiegłem tam raz jeszcze. Zwłaszcza, że parę okazów było bardzo ciekawych – na przykład pług do niszczenia torów. Ciekawe, czy właśnie takich Niemcy używali też na Dolnym Śląsku?
Stoi tam kilkanaście pojazdów gąsienicowych, wśród których są głównie lekkie pojazdy niemieckie (Panzer I, II, StuG III), włoskie (w naszych rejonach chyba nie do obejrzenia), rosyjskie, jugosłowiańskie i jeden amerykański (Stuart). Co jednak mnie najbardziej zadziwiło, znaleźć tam można polską tankietkę (TK-3, gdzieniegdzie piszą, że TKF – nie jestem znawcą, więc nie wypowiem się który to model) i podpisany jako „poljska haubica Krup M.97” czołg Renault FT-17!
Smutne jest tylko to, że właściwie wszystkie egzemplarze są w opłakanym stanie. O ile z zewnątrz są one jeszcze jakoś – tam zabezpieczone, to w środku są to puste skorupy. Niektóre egzemplarze są zaś po prostu przeżarte rdzą.
Ostatnim punktem zwiedzania była restauracja Gradska, gdzie w bardzo przyjemnych cenach można spróbować tradycyjnej serbskiej kuchni. Zamówiliśmy między innymi jagnięcinę podawaną ze śmietaną, która była po prostu rewelacyjna. Nie sposób też było odmówić kieliszka rakiji na pobudzenie apetytu. Zwłaszcza, że zaoferowano nam ją „od firmy”.
Co do bimbru żałuję tylko, że w drodze powrotnej nie trafiliśmy na żadne targowisko z domowymi wyrobami i musieliśmy zadowolić się wersją”sklepową”.