Archiwa kategorii: Rumunia

Polskie wsie w Rumunii

O tym, że na rumuńskiej Bukowinie są miejscowości zamieszkane przez Polaków, wiedziałem już od lat. Dopiero teraz udało mi się do nich dotrzeć, lecz nie był to zwykły wyjazd turystyczny.

Polacy trafiali na Bukowinę głównie w XIX wieku. Byli to w większości górale Czadeccy zamieszkujący pogranicze polsko – słowackie, a także górnicy z okolic Bochni i Wieliczki sprowadzeni celem eksploatacji tamtejszych złóż soli. Tyle w skrócie, bo informacji na ten temat jest sporo nawet w internecie – chociażby na stronie naszej ambasady w Bukareszcie.

00370012

Nowy Sołoniec

Pierwszy pomysł wyjazdu na Bukowinę został rzucony jeszcze na studiach. Wybierałem się wtedy z trzema kolegami z roku w podróż życia. Mieliśmy zwiedzić całą Europę wschodnią i „może zahaczyć o Azję”. Z tego cytatu dziewczyna, a obecnie żona jednego z kolegów, śmieje się zresztą do dziś, bo w efekcie nie wyjechaliśmy nawet za Wrocław. Po studiach nasza czwórka nadal ma ze sobą lepszy lub gorszy kontakt, co mnie bardzo cieszy. Do Bukowiny pojechałem jednak w zupełnie innym składzie.

00370011

Nowy Sołoniec

Nowy Sołoniec, Kaczyka, Pojana Mikuli – wiedziałem, że chcę tam jechać już na etapie planowania wyjazdu do Rumunii. Wielką inspiracją stała się zaś książka „Rumunia. Podróże w poszukiwaniu diabła” autorstwa Michała Kruszony (polecam!). Autor opisał w niej między innymi swoje wizyty w polskich wsiach. Na co zwróciłem uwagę to fakt, że za każdym razem wiózł jakieś prezenty dla tamtejszych dzieciaków.

00370030

Kaczyka

Pomyślałem, że to bardzo miły gest, żeby zabrać ze sobą jakieś drobiazgi. Pewnego razu zadzwoniłem do Jerzego Rudnickiego, prezesa Towarzystwa Miłośników Kultury Kresowej, i podzieliłem się z nim takim pomysłem. W końcu kto jak kto, ale Kresowianie mają doświadczenie w tego rodzaju akcjach. Następnego dnia prezes poinformował mnie zaś, że w zbiórkę zaangażował już dwie szkoły, zaprzyjaźnioną parafię i paru samorządowców. Słowo się rzekło, robimy zbiórkę na serio :).

00370019

Kaczyka

Tak więc z początku liczyłem na zabranie kilku piłek i skakanek, a ostatecznie okazało się że dary nie zmieściły się w busie. O samej akcji „Święta na Bukowinie” nie będę się jednak rozpisywał. Informacje o zbiórce zebrałem na stronie (przyjdzie czas, gdy to uporządkuję), materiały na ten temat pojawiały się też między innymi w Radiu Rodzina, Gościu Niedzielnym i portalu www.wdolnymslasku.pl. Na podsumowanie polecam zaś przesłuchać reportaż radiowy Patrycji Jęczmionki – Błędowskiej, która była z nami na Bukowinie – o samej wyprawie, jak i o wizerunku Matki Boskiej Kaczyckiej.

00370013

Nowy Sołoniec

Warto napisać kilka słów o samym dojeździe. Kresowianie jechali z Polski, co ze względu na zimowe warunki zajęło im niemal dobę. Obrali trasę przez Słowację, Węgry, a następnie Satu Mare, Dej i Bystrzycę. Drogi przez Ukrainę nie polecali, bo wracając stali koło sześciu godzin na granicy. Ja z Anią jechałem z Klużu, co i tak zajęło nam ładnych parę godzin. Po drodze przejeżdża się przez Karpaty, co gwarantuje piękne widoki. Same wioski znajdują się zaś nieopodal Suczawy (Suceava). Polecam kierować się na Kaczykę, a stamtąd do Nowego Sołońca. Droga przez Pleszę okazała się bowiem w zimie nieprzejezdna. Musieliśmy więc wrócić i dojechać od strony Kaczyki. Z tamtego kierunku prowadzi bowiem „Droga Aleksandra” o betonowej nawierzchni. Powstała ona z inicjatywy prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, który w zamian za tę inwestycję darował Rumunii długi względem naszego kraju.

00370028

Kaczyka. W tle kościół NMP.

Czemu natomiast wybraliśmy Nowy Sołoniec? Bo właśnie tam znajduje się najokazalszy w okolicy Dom Polski, oferujący pokoje w standardzie hotelowym za cenę około czterdziestu złotych. Standard noclegów to jednak sprawa drugorzędna (następnym razem będę wręcz starał się go obniżyć, szukając miejsca u któregoś z gospodarzy). Najwspanialszym uczuciem było bowiem spotkanie z rodakami w tak odległym i w pewnym sensie egzotycznym miejscu. Usłyszeć „dzień dobry” czy „szczęść Boże” na ulicy to niby nic szczególnego. Pod warunkiem, że jest się w Polsce, a nie w północnej Rumunii! A właśnie Nowy Sołoniec uchodzi za najbardziej polską spośród okolicznych wsi.

00370015                        00370022

Po lewej: portal kościoła w Kaczyce. Po prawej: ołtarz kaplicy w kopalni soli.

00370026

Niepokojące krzesła w jednym z zakamarków kopalni.

Dary, które przywieźliśmy, odebrał od nas pan Gerwazy Longher, prezes Związku Polaków w Rumunii i poseł na rumuński sejm. On też zaprosił nas na wycieczkę do pobliskiej Kaczyki. Nie jest to wieś typowo Polska, jak choćby Nowy Sołoniec. A przynajmniej z racji obecnej populacji, która z racji dogodniejszej komunikacji jest bardziej przemieszana. Są jednak w Kaczyce dwa obiekty potwierdzające polski rodowód wsi – kościół i kopalnia.

00370017

Kaczyka. Czyżby nasz rodak?

To właśnie do tej kopalni za czasów habsburskich sprowadzono tutaj górników z Bochni i Wieliczki. Działa ona zresztą do dziś, tyle że wydobycie odbywa się na bardziej przemysłową skalę. Można jednak zwiedzić kilkaset metrów starych korytarzy, w których wykuto kaplicę i liczne płaskorzeźby. Nie wiem, co to była za skała, ale w całej kopalni nie ma prawie żadnych rusztowań. Na dnie jest na przykład olbrzymia hala, w której znajduje się boisko do piłki nożnej. Ponoć wysiłek fizyczny w takich warunkach to samo zdrowie. Ja ograniczyłem się do spaceru.

00370032

Kaczyka. Ekologiczny szambowóz

Drugi ciekawy obiekt to kościół. Jak wspomniałem, jedyna neogotycka świątynia w całej Rumunii. Gdzieś wyczytałem, że to kopia kościoła w Bochni. Szukałem, szukałem i nie znalazłem pierwowzoru. Może to tylko czyjaś fantazja?

00370031

Kaczyka

Ludzie na Bukowinie żyją dość skromnie, ale nie widać tam jakiejś wszechogarniającej biedy. Domy i obejścia są zadbane, a ludzie życzliwi. Wieczorem napotkać zaś można wesołych jegomościów nawołujących się po wsi niezrozumiałymi dla nikogo (oprócz nich) okrzykami. Pewnego wieczoru stwierdziłem, że fajnie byłoby choć trochę poczuć się jak oni i poszedłem do wsi poszukać chaty bimbrownika. Około dwudziestej trzeciej cała mieścina jednak spała. Nagle zaczęło zbliżać się jakieś auto. Chciałem zapytać kierowcę, chłopaka w wieku dwudziestu paru lat, gdzie można kupić palinkę. W odpowiedzi sięgnął za siedzenie i wyciągnął butelkę po wodzie mineralnej. Następnie odkręcił ją, dał do powąchania i z błogim uśmiechem powiedział: „Palinka de pruna. Natural”. Była to oczywiście śliwkowa palinka, za którą w dodatku kierowca nie chciał przyjąć żadnych pieniędzy. Wcisnąłem mu 20 lei, choć możliwe że przepłaciłem. Było jednak warto i mam nadzieję na podobne przygody podczas kolejnej wizyty. Miejscowi polecali przyjechać na dożynki ;-).

 

Upadek „Słońca Karpat”

27 lat temu, w Boże Narodzenie 1989 roku, po szybkim procesie został rozstrzelany Nicolae Ceausescu wraz z żoną Eleną.

O rewolucji w Rumunii powstało wiele publikacji, dużo na ten temat można dowiedzieć się nawet z internetu. Sporo ciekawych faktów o ostatnich latach rządów „Geniusza Karpat” opisuje na przykład Maciej Kuczewski w swojej świetnej książce „Rumunia. Koniec złotej epoki” (gorąco polecam). Autor, który przez wiele lat był korespondentem PAP-u w Bukareszcie, w doskonały sposób opisuje absurdy komunistycznej Rumunii. W latach osiemdziesiątych kraj ten, po kolejnych decyzjach światłego władcy, pogrążał się w coraz większym kryzysie. Ludzie musieli zaś znosić coraz bardziej potwornych udręk ze strony władzy, co widoczne było w absurdalnych z dzisiejszej perspektywy dekretów dyktatora.

Zabronione na przykład były jakiekolwiek kontakty z obcokrajowcami (bo mogą wykraść arcyważne tajemnice państwowe) czy korzystanie z pojazdów mechanicznych na wsiach (po co, skoro krowy wykonają taka samą pracę za darmo?). Z drugiej strony mieszkańcy poddawani byli permanentnej inwigilacji. W komunistycznej Rumunii łatwo było o telefon, gdyż każdy montowany od połowy lat osiemdziesiątych aparat miał zamontowany podsłuch. Władza prowadziła też rejestr wszystkich maszyn do pisania (oczywiście nie każdy mógł takową posiadać). Tworzono w tym celu archiwa, w których znajdowały się próbki czcionek każdego egzemplarza. Ceausescu sądził bowiem, że uda się dzięki temu namierzać opozycjonistów kolportujących wywrotowe publikacje.

To oczywiście jedynie krótki wybór paru bardziej charakterystycznych przykładów tego, jak potworną dyktaturę zafundował swoim rodakom syn szewca – absolwent kilku klas szkoły podstawowej. Nic dziwnego, że naród ten miał w pewnym momencie dość ciągłych poniżeń. W efekcie, za przykładem innych państw bloku wschodniego, w połowie grudnia 1989 roku wybuchła rewolucja. Początkowo protesty pojawiły się w Timisoarze. Ich brutalne zdławienie przyczyniło się zaś do eskalacji napięcia. Bardzo charakterystyczne jest nagranie z ostatniego przemówienia Ceausescu z 21 grudnia, na którym słychać coraz bardziej emocjonalne reakcje wzburzonego tłumu. Nie pokazano tego jednak na nagraniu. W momencie, gdy tłum rzucił się pod trybuny, operatorzy kierowali kamery ku niebu.

W kolejnych dniach konflikt eskalował. W rumuńskich miastach prowadzone były wręcz regularne walki. Rumuni po czasie mieli się zorientować, że uliczne protesty zostały wykorzystane do obalenia dyktatora i przejęcia władzy przez jego przeciwników – głównie Iona Iliescu, który został potem prezydentem (po przerwie w latach 1996 – 2000 został ponownie wybrany na ten urząd. Stąd nie dziwią poglądy podobne do tych znanych w Polsce, że obalenie dawnego reżimu nie zostało ukończone i uniemożliwiło np. późniejszą lustrację. Więcej w krótkim dokumencie poniżej.

W przeciwieństwie do swoich partyjnych towarzyszy, sam Ceausescu skończył marnie. Po ucieczce z Bukaresztu został schwytany wraz z żoną przez milicjantów. Podobno początkowo sądził, że chronią go oni przed rebelią. Oboje zostali jednak pospiesznie osądzeni i rozstrzelani. Wszystko zarejestrowano kamerą i pokazywano wielokrotnie w telewizji. Chciano przy tym zachować pozory humanitaryzmu. Przed egzekucją podano na przykład dyktatorowi insulinę, gdyż był diabetykiem (polska wikipedia błędnie informuje, że zbadano mu tylko ciśnienie krwi). Chwilę później dyktatorską parę bez ceregieli jednak rozstrzelano. Egzekucji wykonała grupa żołnierzy, strzelając z bliskiej odległości seriami z kałasznikowów. Film poniżej jest dosyć drastyczny.

Jak pokazały kolejne lata po rewolucji, zabicie dyktatora tak naprawdę niczego nie zmieniło. Dało ludziom jedynie krótkotrwałą satysfakcję, że oto zniknęła para odpowiedzialna za ich cierpienia. Obecnie można jednak odnieść wrażenie, że większość Rumunów negatywnie ocenia tamte wydarzenia.

W poszukiwaniu bimbru (cz. 1)

Do końca nie wiem, jaki jest status prawny bimbru w Rumunii. Znajomi mówili mi najczęściej, że „to chyba nielegalne, ale nikt się tym nie przejmuje”. Najpewniej jednak alkohol można tutaj wytwarzać na własny użytek. Nie oznacza to rzecz jasna, że jest towarem trudno dostępnym. Wręcz przeciwnie.

Pomijam oczywiście kwestię dostępności „sklepowych” wersji wszelkiego rodzaju palinek, bo nie w tym rzecz. Przybliżę tutaj kilka spostrzeżeń dotyczących tego prawdziwego bimbru, wytwarzanego w zaciszu rumuńskich i węgierskich domów. Celowo wspominam o dwóch najliczniejszych grupach mieszkańców Siedmiogrodu, gdyż kwestia narodowości jest tutaj dosyć istotna. Zarówno Rumuni jak i Węgrzy będą bowiem zawsze twierdzić, że to właśnie ich palinka jest najlepsza. Dlatego też nie polecam wchodzić w większe dyskusje na ten temat. Jest to bowiem stąpanie po cienkim lodzie i bardzo łatwo jest zrazić do siebie rozmówcę.

Tutejszą palinkę poznałem już parę lat temu. Ania zajmowała się wtedy oprowadzaniem grup młodzieży z Rumunii, które przyjeżdżały do Wrocławia na praktyki. Swego rodzaju tradycją było ofiarowanie pod koniec pobytu drobnych prezentów. Najczęściej była to plastikowa butelka po koli albo wodzie mineralnej, wypełniona piekielnie mocnym alkoholem. Jak zdobyć ten trunek w Rumunii? Najczęściej wystarczy wypatrywać go w przydrożnych straganach. Pomiędzy warzywami, owocami i innymi artykułami spożywczymi zwykle można znaleźć tajemnicze butelki z przeźroczystą cieczą.

20151108_141705

Palinki szukać też można na popularnych tutaj targowiskach. W każdym przypadku warto pytać o smak. Najpopularniejsze są śliwkowe, ale trafić można też na gruszkowe, pigwowe czy jabłkowe. Różna jest ich moc. Te „sklepowe” mają zazwyczaj lekko powyżej 40%, domowej roboty są z reguły o wiele mocniejsze. Trudno powiedzieć dokładnie, bo nie mam jak tego zmierzyć. Powiem tylko, że każda której próbowałem miło pali w gardło. Różne są także ceny. Generalnie jednak półlitrowa butelka to koszt od 20 do 30 złotych.

W niektórych miejscowościach turystycznych palinkę można dostać wprost od producentów. Mieszkańcy wystawiają karteczkę z odpowiednią informacją – wystarczy zapukać. Tak na przykład jest w Torockó – szeklerskiej osadzie nieopodal Turdy (swoją drogą, mieścina ta zasługuje na osobną notkę, ale to innym razem).

20151108_134433

Niekiedy wystarczy jednak być czujnym obserwatorem. Dym z kominka wydobywający się w środku lata? Tajemniczy kołowrotek napędzany przez pobliski strumyk? Sad składający się z kilkunastu śliw? Tego typu zjawiska nie są z pewnością dziełem przypadku, lecz dają jasną wskazówkę o działalności lokalnego bimbrownika.

20151108_130716

Jak wiadomo – jest popyt, jest więc i podaż. Konkretnie chodzi mi o sprzęt bimbrowniczy, który znaleźć można w wielu miejscach – zarówno w hipermarketach, jak i w osiedlowych sklepach „wszystko dla domu”. Poniżej najtańszy z zestawów, na jakie do tej pory natrafiłem. Zwraca uwagę marka „Perfect Home” :-).

20151108_165137

Z reguły tego typu aparatury są dużo droższe. Zwłaszcza te o większej pojemności, bądź wykonane z lepszych materiałów, np. z miedzi. Poniżej przykład wystawy ze sklepu Dedeman (to  taki rumuński odpowiednik Praktikera i Castoramy).

20151029_191750

Okazjonalnie całą aparaturę można nabyć też na targach. O cenę nie pytałem, ale można założyć że na taką bimbrowniczą machinę trzeba wydać więcej niż 2000 złotych.

20151003_180022

Niniejsza notka oznaczona została celowo jako część pierwsza. Osobny artykuł postaram się bowiem napisać o samej produkcji. W tym celu będę próbował się wprosić do któregoś z gospodarzy i poprosić o demonstrację działania jego domowej linii produkcyjnej.

Rumuni wyszli na ulice – „korupcja prowadzi do śmierci”

Tragedia, jaka rozegrała się w Bukareszcie, znalazła swój finał na ulicach rumuńskich miast. Po wczorajszym marszu w Bukareszcie, w którym wzięło niemal 30 tysięcy ludzi, wściekli Rumuni opanowali centra innych miejscowości – w tym Klużu. Manifestacje odbywają się w sposób spontaniczny i, jak zapewniają uczestnicy, nie stoi za nimi żadna polityczna formacja.

5

Senatorowie pod sąd, bez specjalnych emerytur

Potwierdzają to hasła, które były skandowane przez tłum, które ogólnie można z grubsza określić jako „antysystemowe”: „„Więcej szpitali, mniej kościołów”, „korupcja prowadzi do śmierci”,  „wszyscy politycy to śmiecie”, „senatorowie pod sąd, bez specjalnych emerytur” czy „wszyscy chcą zmian, ale nikt nie chce się zmienić”. A także wiele innych, których nie wypada cytować. Szczegółowo o przyczynach protestów opowiedział mi Adrian Dohotaru, lokalny dziennikarz i aktywista. Ocenił on, że ludzie są po prostu wściekli:

– Oczekiwania są spore. Od reformy służby zdrowia, poprzez większą kontrolę nad działaniami polityków, po walkę z korupcją. Nie można więc jednoznacznie ocenić, czy te demonstracje są prawicowe czy też lewicowe – tłumaczył mi Adrian Dohotaru.

7

Jak to się zaczęło?

W piątek 30 października w bukaresztańskim klubie Colectiv miał miejsce koncert metalowy, podczas którego odpalono sztuczne ognie. Cała sala w ekspresowym tempie zaczęła płonąć, zaś ludzie tratowali się próbując dojść do jedynego otwartego wyjścia. Początkowy bilans 27 ofiar wciąż rośnie – na dzisiaj potwierdzono śmierć 33 młodych ludzi. Po tragedii ludzie zaczęli gromadzić się w centrach większych miast w geście solidarności z ofiarami.

3

33 życia aby zobaczyć, jak bardzo są niekompetentni

Szybko okazało się, że właściciele Colectiva (związani towarzysko i interesami z lokalnymi władzami) oszczędzili na izolacji używając do tego celu łatwopalnej pianki poliuretanowej. Klub nie spełniał też norm przeciwpożarowych. Mimo to, nikt nie robił problemu z pozwoleniami na organizowanie tam imprez masowych. Nie minęło więc wiele czasu, gdy spontaniczne spotkania zaczęły się przeradzać w demonstracje przeciw władzy. Wiele wskazuje na to, że nie są one inspirowane przez żadną siłę polityczną.

Czy leci z nami pilot?

W Klużu ludzie spotkali się pod pomnikiem króla Macieja Korwina znajdującym się w ścisłym centrum, gdzie od zeszłotygodniowej tragedii palone są znicze i składane kwiaty. Po godzinie 18:00 tłum coraz bardziej gęstniał. Ludzie stali w grupkach, czekając na rozwój wydarzeń. Ktoś spontanicznie rozdawał świeczki, ktoś inny wydrukował kilkadziesiąt antyrządowych haseł na kartkach papieru. Po chwili pojawiło się kilku, najwyraźniej samozwańczych, przywódców. Poznać ich można było po megafonach trzymanych w rękach. Pytałem wielu osób naokoło, także dziennikarzy, kim oni są. Nikt nie był w stanie odpowiedzieć, ale też nikogo to zbytnio nie obchodziło. Kilkutysięczny tłum rozpoczął marsz przez miasto, zatrzymując się pod siedzibami władz.

4

Robiło to przy tym wielkie wrażenie, jak ten tłum złożony z młodzieży, rodziców z dziećmi i starszych osób (choć najwięcej oczywiście uczniów i studentów) potrafił się zorganizować. Na przykład w pewnym momencie wszyscy – cały plac wypełniony po brzegi ludźmi – uklękli i zamilkli w intencji ofiar pożaru w klubie Colectiv. Potem tłum obszedł stare miasto, skandując różne hasła. Nie było przy tym żadnych incydentów. Jedynie raz ktoś odpalił petardę, ale czyn ten został przez resztę zgodnie wygwizdany i wybuczany. Niesamowite wrażenie zrobił też przejazd karetki. Kilkutysięczny tłum rozstąpił się na dwie strony ulicy przepuszczając pogotowie, machając i bijąc brawo.

Co dalej?

Co dalej wyniknie z protestów? Początkowo domagano się między innymi ustąpienia premiera – socjaldemokraty Victora Ponty. Dzisiaj, tj. w środę rano, podał się on do dymisji. Dzisiaj tłum żądał już więcej – rozwiązania parlamentu i szeroko pojętego „osądzenia” wszystkich polityków. Zapytałem jednego z uczestników, czy hasła te dotyczą też Klausa Iohannisa – obecnego prezydenta kraju, z którym spotkał się wczoraj Andrzej Duda:

– Nie mamy nic przeciwko Iohannisowi. On podczas ostatnich wyborów też wystąpił przeciwko obecnej sytuacji – powiedział mi młodzieniec imieniem Vladorus. – Ale cały parlament powinien zostać rozwiązany – dodał.

2

Wydarzenia z Rumunii przypominają mi sytuację sprzed kilku lat, jaka miała miejsce na Węgrzech. Tam protesty doprowadziły do odsunięcia od władzy socjalistów, na czym skorzystał obecny premier Victor Orban. Czy zmiany w Rumunii skończą się przejęciem władzy przez lewicę czy prawicę, tego nie wiadomo. Z pewnością jednak kraj ten zyska na usunięciu polityków, których mentalność tkwi jeszcze głęboko w słusznie minionej epoce.

6

P. S. Przepraszam za słabą jakość zdjęć. Dysponowałem jedynie telefonem.

Rumuńskie drogi

Stan dróg w Rumunii bardzo mile mnie zaskoczył. Inną sprawą jest styl jazdy tutejszych kierowców. Myślałem, że historie znajomych są przesadzone – teraz wiem, że bywa znacznie gorzej… Choć zdarza się wiele wesołych sytuacji.

Przyjechaliśmy do Rumunii ledwo dwa miesiące temu. Po przekroczeniu granicy przywitały nas kominy fabryk w Oradei (węg. Nagyvarárad) i szeroka, czteropasmowa droga. Przebicie się przez miasto poszło gładko. Bardziej stresujący był 160 kilometrowy odcinek pomiędzy Oradeą a Klużem, który ciągnie się przez góry i wiele małych miejscowości. Wbrew obiegowym opiniom, drogi mają tutaj bardzo dobre. Nawierzchnia na głównych trasach jest idealnie gładka, do tego wiele podrzędnych odcinków jest remontowanych. Na zdjęciu poniżej – droga z Klużu do Turdy.

20150919_122621

Przez pierwsze kilometry podróży przez Rumunię z tyłu głowy cały czas miałem jednak historie znajomych, którzy opowiadali o tutejszych policjantach domagających się łapówki przy byle okazji. Dlatego też starałem się jeździć w miarę przepisowo. Wkrótce się jednak okazało, że na znaki i ograniczenia nikt tutaj specjalnie nie zwraca uwagi. Kierowcy zwalniają jedynie, gdy przy trasie stoi drogówka. A o tym, że stoi, informują nadjeżdżający z naprzeciwka mrugając światłami. Oczywiście, są jeszcze fotoradary, ale z tego co się zorientowałem żaden z nich nie działa.

To, jak jeżdżą rumuńscy kierowcy, najlepiej opisał Maciej Kuczewski w znakomitej książce „Rumunia. Koniec złotej epoki” opisującej Rumunię z perspektywy korespondenta PAP-u w ostatniej dekadzie rządów Geniusza Karpat (swoją drogą polecam, świetny materiał). Choć opis ten wydaje mi się aż nadto przerysowany, to oddaje tutejsze realia:

Zasady poruszania się po stolicy Rumunii przetrwały próbę czasu i zmianę ustroju. Nawet na najruchliwszych skrzyżowaniach baczniej niż w światła należy się wpatrywać w oczy innych kierowców i z nich wyciągać właściwe wnioski: „Kiedy ruszy? Czy przepuści? Czy jest bardziej zdeterminowany?” itd. Stojąc grzecznie na ulicy podporządkowanej, można tak stać do końca świata: „Nie wpycha się, to znaczy, że się mu nie spieszy; jeśli się wpycha, to trzeba go przepuścić, choć nie zaszkodzi mu nawymyślać, nawygrażać i natrąbić”. Zmieniając pas, można wystawić migacz, ale ważniejsze jest bezkolizyjnie, w odpowiednim momencie, wepchać się między dwa pojazdy na sąsiednim pasie. „Skręcając nie pokazałem migacza? No przecież głupi by się domyślił, że tu będę skręcać; że w lewo z prawego pasa? A co to za różnica? Zresztą, z lewego w lewo każdy potrafi”.

Wprawdzie Autor odnosi się do ruchu ulicznego w Bukareszcie, jednak w innych miastach – a także poza nimi – sytuacja wygląda podobnie. Pas do skrętu w lewo? Nic się nie stanie, gdy użyjesz go do wyprzedzania. Czerwone światło? Jeśli jest korek, to może nikt nie zauważy jak sobie przejedziesz. Tym bardziej, gdy jedziesz taksówką.

Ciekawa jest także obserwacja dróg poprowadzonych przez mniejsze miejscowości, na których są dwa pasy w jednym kierunku. Początkowo, zgodnie z przepisami, jechałem prawym. Potem okazało się, że tak robią tylko skończeni frajerzy. Wszyscy cisną lewym, dopóki ktoś nie zechce z niego skręcić. Wtedy cała ławica samochodów wbija się na prawy, próbując się między sobą wyprzedzać i trąbiąc. Poza tym prawy pas służy do włączania się do ruchu (z reguły bez patrzenia, czy ktoś nim jedzie), a także nieoczekiwanego zatrzymywania (bo co z tego, że można zjechać na pobocze?). Trąbienie to zresztą zupełnie inna kwestia – klaksonu używa się tutaj żeby kogoś zrugać, ale też żeby pomachać znajomym. Czasami wydaje mi się też, że wielu kierowców trąbi ot tak sobie – bez wyraźnego powodu.

Osobny artykuł można by napisać o wyprzedzaniu. Czasami żałuję, że nie mam wideorejestratora – mógły z tego powstać drastyczny materiał. Wiele razy zdarzyło się na przykład, że na krętych górskich drogach ktoś nagle mija nas lewym pasem. Bywa i tak, na przykład gdy droga z naprzeciwka ma dwa pasy, że auto które nas wyprzedza jest jeszcze wyprzedzane przez mistrza kierownicy jadącego pod prąd. Jadący z naprzeciwka uciekają wtedy na prawy pas – oczywiście trąbiąc. Niedużo czasu zajęło mi odkrycie, że najlepiej jest jeździć „na sponsora” – wybrać kierowcę jadącego szybko, ale w miarę bezpiecznie i trzymać się go na trasie. Oprócz drogowych wariatów i osób jeżdżących normalnie spotyka się tu też oczywiście różnego rodzaju zawalidrogi. Oprócz znanych z polskich dróg „bab” i „dziadków” natrafić można także na krowy, konie, a także wozy. Wyglądają malowniczo, ale bywają niebezpieczne – zwłaszcza po zmroku.

20150902_143221

20150902_163445

Trzeba jednak uczciwie przyznać, że kilka rzeczy zaskoczyło mnie tutaj bardzo pozytywnie. Mimo korków, po mieście jeździ się całkiem sprawnie. Jeżeli na przykład kierowca przede mną nagle zdecyduje się zatrzymać na środku drogi żeby pójść do kiosku po fajki, to łatwo jest z powrotem włączyć się do ruchu. Cieszy też stosunek do pieszych. Przejście przez ulicę nie jest tutaj igraniem ze śmiercią, jak na przykład na Ukrainie. Z ciekawostek, zaskakuje tutaj powszechna umiejętność jazdy po rondzie mającym kilka pasów. W Polsce wygląda to tak, że niemal wszyscy cisną się na zewnętrzym pasie i objeżdżają nim całe skrzyżowanie. Co więcej, dwupasmowe drogi zwężają się często przed rondem, przez co taki manewr wydaje się być najbardziej pożądany. Tutaj sprawa jest jasna – jedziesz prosto albo w lewo, korzystasz z wewnętrznych pasów. Z prawego pasa jeździ się na wprost lub (częściej) w prawo. Wszyscy to tutaj rozumieją i na rondach nie widziałem do tej pory żadnej stłuczki.

Ano właśnie, odnośnie stłuczek i wypadków. Początkowo wydawało mi się, że mimo tego całego szaleństwa, nie ma tutaj zbyt wiele wypadków. Niestety byłem w błędzie. Mimo, że jeżdżę tutaj głównie weekendami, widziałem już trzy poważniejsze wypadki. Zwłaszcza jeden był tragiczny. Na prostej drodze najechały na siebie trzy samochody, przez co wytworzył się korek. Potem okazało się jednak, że auta te zderzyły się przez to, że pierwsze z nich nagle zaczęło hamować przez właściwym korkiem – spowodowanym przez tira, który nie wyrobił na zakręcie i staranował dwa inne auta. Cud, że tylko jedna osoba zginęła. Zdjęcie z serwisu monitorulcj.ro.

monitorulcj.ro
Ten wypadek zachęcił mnie do sprawdzenia statystyk. Okazało się, że faktycznie nie jest tak różowo, jak mi się początkowo wydawało. Jeśli chodzi o unię europejską, Rumunia ma największy wskaźnik śmiertelnych wypadków – 92 osoby na milion mieszkańców rocznie. Pomiędzy 2010 a 2013 rokiem zaobserwowano wprawdzie spadek o 9%, ale liczby wciąż dają do myślenia. Cóż, gdyby ktoś się wybierał w te strony – polecam uważać na drogach.

Na koniec rzecz dla malkontentów, którzy narzekają na kierowców zastawiających chodniki. Cóż, u nas zwyczaj ten powoli zanika. Tutaj prawie nikt nie robi z tego powodu problemu. W skrajnych przypadkach można otrzymać naklejkę, jak na zdjęciu poniżej. Tutaj była ona karą za postój na ścieżce rowerowej.

20151006_165608

Właściciele posesji dbają jednak o to, aby nie zastawiać im bram. Na prawie każdej widnieje napis „Nu Parcaţi”. Czasami tabliczki przybierają bardziej stanowcze formy, jak poniżej.

20151024_132734
Generalnie jednak parkowanie przybiera tutaj najbardziej dowolne formy. Kwintesencją była odpowiedź sąsiada, gdy – nie chcąc być niemiłym – zapytałem, czy mogę zostawić na parę godzin auto pod jego oknem: „Park wherever you want. Nobody cares”.

20150917_115703

20151021_211128

Sybin (rum. Sibiu, niem. Hermannstadt)

Pierwszy raz odwiedziliśmy Sybin pod drodze na Trasę Transfogaraską dwa tygodnie wcześniej. Wtedy ograniczyliśmy się jednak do wizyty na targu i w bardzo przeciętnym barze mlecznym. Planowaliśmy jednak wrócić tam na dłużej.

Udało się na początku października. Do Sybina przyjechaliśmy w sobotę z rana i zostaliśmy do niedzieli. Niby krótko, ale przez ten czas i tak udało się nam odwiedzić wiele ciekawych miejsc. Co więcej, w centrum odbywał się akurat festiwal gitarowy. Tak więc, mimo że jest już grubo po wakacjach, miasto absolutnie nie sprawiało wrażenia opustoszałego.

festiwal

Z Sybinem wiąże się ciekawa historia, bo miasto to zostało założone w średniowieczu przez osadników niemieckich. Jeszcze w okresie międzywojennym ludność niemieckojęzyczna stanowiła tam większość, jednak wraz z upływem lat do miasta napływało coraz więcej Rumunów. Do tego, pod koniec lat siedemdziesiątych Ceaușescu wymyślił cudowny plan uzdrowienia rumuńskiej gospodarki. Polegał on na umożliwieniu wyjazdu Niemców do RFN-u – w zamian za niemałe pieniądze, rzecz jasna. W efekcie liczba dwudziestu pięciu tysięcy niemieckojęzycznych mieszkańców Sybina (1977) stopniała do nieco ponad pięciu tysięcy (1992). W całym mieście czuć jednak silne wpływy niemieckie, które nie ograniczają się do uwzględniania na tablicach wjazdowych nazwy Hermannstadt.

szwaby

Nie zawsze mam ochotę zwiedzać muzea. Zwłaszcza w takim mieście jak Sybin, gdzie każda niemal uliczka ma swój niepowtarzalny urok. Co więcej, w centrum można natrafić na zaledwie kilka komunistycznych betonowych potworków. Rzecz rzadko spotykana nawet we Wrocławiu. Dlatego wybraliśmy taki a nie inny rodzaj zwiedzania – a i tak nie zobaczyliśmy kilku rzeczy.uliczka 1uliczka 2uliczka 4uliczka 620151004_131442

Po tych uliczkach można naprawdę łazić całymi godzinami. Wiele budynków jest w słabym stanie technicznym. Tu brakuje paru dachówek, tam odpada tynk… Ale z drugiej strony mam wrażenie, że gdyby je wyremontować, to miasto straciłoby wiele ze swojego uroku.uliczka 3uliczka 5uliczka 720151003_175130

Rzecz charakterystyczna – okna na poddaszach, tzw. „oczy miasta”.

oczy

Super są też pozostałości po fortyfikacjach miejskich. Wprawdzie to niewiele w porównaniu do Alba Iulia (o tym napiszę niebawem), ale kawałki murów i baszty pięknie korespondują ze wszechobecną starą zabudową.

forty20151004_125311

Niedaleko centrum jest targ. Dominują oczywiście owoce i warzywa, które sprzedawane są tutaj za śmieszne pieniądze. Można też znaleźć parę lokalnych przysmaków, jak na przykład marynowany estragon czy zakuskę. Jest też kilka stoisk „przemysłowych”, gdzie sprzedawane są garnki, maszynki do mielenia mięsa, kanarki, przyprawy, a także inne cuda. Niezły misz-masz.

targ

Z racji festiwalu w mieście dużo się działo. W rynku pojawił się także targ z różnego rodzaju pamiątkami. Ale nie tylko, bo można było na przykład nabyć kompletną aparaturę do pędzenia palinki, steampunkowe kapelusze czy wyroby rzemieślnicze.

20151003_180022steampunk

O zabytkach nie będę się rozpisywał. W trakcie wycieczek nie korzystaliśmy z przewodnika i chodziliśmy bez jakiegoś szczególnego celu. Miało to o tyle sens, że na każdym kroku można natrafić tam na coś ciekawego.

20151003_175856

Ot, na przykład na taki most – pierwsza żeliwna konstrukcja tego typu na terenie dzisiejszej Rumunii. Podobno ma się zawalić, jeżeli ktoś skłamie na nim skłamie. Z tego, co się dowiedziałem, Ceaucescu lubił stamtąd przemawiać – więc tyle, jeśli chodzi o jego legendarną właściwość.

most kłamców

Osobną kwestią są knajpy, których jest tam mnóstwo. Ceny różne – od typowo rumuńskich, po nieco wyższe. Odwiedziliśmy kilka różnych i – niestety – zachwytu nie było. Choć akurat zupy wyglądały nieźle – i podobnie smakowały.

pasza

Za to mile wspominamy wizytę w Cafe Wien. Zwłaszcza Ania, która miała zaszczyt siedzieć w tym samym miejscu co Robert Makłowicz w trakcie jednego ze swoich programów. Tyle, że on pochłonął parę rodzajów ciast. My ograniczyliśmy się do kawy – z takim oto widoczkiem:

widok cafe wien

Poza centrum miasto też robi wrażenie. Z dotychczas odwiedzonych przez nas miejsc w Rumunii Sybin wygląda na najbardziej zadbany. Jest tam mnóstwo nowych budynków, przy głównych drogach standardem są ścieżki rowerowe, wszędzie jest czysto i schludnie. Nawet dociera tam, choć na razie w kawałkach, autostrada. To wielka duma Rumunów. Popełnię może kiedyś o artykuł na temat stanu ich dróg, ale najpierw chciałbym zwiedzić kilka bardziej prowincjonalnych mieścin żeby mieć obraz całości. Być może pokuszę się też o kolejny artykuł dotyczący Sybina. Okazja może się nadarzyć już wkrótce, bo właśnie tam chcemy zabrać znajomych, którzy się do nas wybierają w przyszłym tygodniu. Jest tam jeszcze z całą pewnością parę rzeczy do obejrzenia.

Trasa Transfogaraska (Transfăgărășan)

Powiedzieć, że widoki na Trasie Transfogaraskiej zapierają dech w piersiach, to za mało. Jej piękna nie oddadzą też żadne zdjęcia. Po prostu trzeba samemu pojechać, aby tego doświadczyć. Ostrzegam jednak, że żadna przejażdżka autem nie będzie potem już taka sama.

Wybudowanie drogi było inicjatywą nikogo innego, jak samego Geniusza Karpat – Nicolae Ceaușescu. Wpadł on na ten pomysł w 1968 roku, po interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. Obawiając się podobnego scenariusza w Rumunii, postanowił on wybudować drogę pozwalającą na szybki przerzut wojsk na osi północ – południe. Plan wcielono w życie w latach 1970 – 1974. Obecnie trasa nie ma już militarnego znaczenia, mieszkańcy zaś wybierają z reguły szybszą i wygodniejszą, biegnącą równolegle drogę nr E81. Trasa Transfogaraska cieszy się jednak ogromną popularnością wśród turystów.

przed

Wikipedia mówi, że droga ta łączy leżący w Siedmiogrodzie Sybin (rum. Sibiu, niem. Hermannstadt) ze znajdującym się na Wołoszczyźnie Pitești. Jednakże, właściwa trasa wiodąca przez góry ma „zaledwie” nieco ponad sto kilometrów. Teoretycznie na jej pokonanie potrzeba około trzech godzin. W praktyce o wiele więcej, gdyż co chwilę nadarza się kolejna okazja do zatrzymania samochodu na poboczu i podziwiania widoków. Początkowo trzeba się trochę powspinać przez spirale wiodące przez lasy. Warto jednak być cierpliwym, bo chwilę potem ukazują się naszym oczom niesamowite górskie pejzaże.

pers 1

Cała trasa jest bardzo wąska, zaś barierki są dość wybrakowane. Na szczęście kierowcy nie jeżdżą tutaj jak wariaci – w przeciwieństwie do bodaj wszystkich innych dróg i ulic w Rumunii. Dość często można zaś natrafić na węższe i szersze zatoczki, na których można wygodnie zaparkować. Zdarzają się też długie odcinki z jednej strony ograniczone ścianą skał, z drugiej zaś przepaścią.

skały

Oczywiście najgorzej było znaleźć miejsce parkingowe na najwyższym punkcie północnej części trasy. Na miejscu jest kilka knajpek, toalety i targowisko z pamiątkami. Do tego auto stoi tam na aucie i wszędzie są tłumy ludzi. Warto jednak to przeboleć, bo właśnie stamtąd rozpościera się najsłynniejszy widok na spiralne drogi poniżej.

pers 2

Potem pozostaje przejechać przez tunel i wyjeżdża się na część południową. Także tutaj nadarzyło się kilka okazji do zatrzymania.

trab i pers

pers 4

pers 3

Co jakiś czas na drodze mija się konstrukcje żelbetowe wsparte na kolumnach. Naliczyłem ich przynajmniej kilkanaście. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że to osłona przed osuwającymi się skałami. Ich przeznaczenie było jednak zupełnie inne – w razie konieczności kolumny można było względnie łatwo wysadzić, aby na wiele godzin opóźnić marsz potencjalnego przeciwnika.

militar

Kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt kolejnych zakrętów i na horyzoncie pojawiły się pierwsze zabudowania schronisk i kempingów. Trochę smutno, bo to oznacza że droga dobiega końca. Tam wysadziliśmy dwoje uroczych autostopowiczów, których zabraliśmy ze sobą spod Sybina, i udaliśmy się w stronę Curtea de Argeş.

tama

Po drodze minęliśmy rozległe jezioro Vidraru i zaporę wodną. Szlag mnie trafił, bo nie trafiliśmy do zamku Poenari zamieszkiwanego niegdyś przez słynnego Vlada Palownika. No ale trudno. Przynajmniej mam kolejny powód, aby wybrać się tam kiedyś jeszcze raz. Nieprędko jednak będzie okazja, bo trasa jest zamykana w sezonie zimowym.

Pierwszy list z Transylwanii

Założyłem niniejszego bloga mając w głowie masę pomysłów na artykuły. Problemem jest natomiast napisanie wstępu, w którym mógłbym „wytłumaczyć” się z popełnienia tego czynu. Na pewno sporym impulsem był wyjazd do Rumunii, gdzie aktualnie przebywam. To jednak nie wszystko.

Aby uniknąć późniejszych kłótni w rodzinnym gronie, od razu się przyznaję – tak, to mój najwspanialszy kuzyn Daniel mnie namówił, abym spisywał swoje przeżycia w tym dzikim z pozoru kraju. Dlaczego dzikim, a dlaczego z pozoru dzikim? Da się tutaj zauważyć wiele sprzeczności. Z jednej strony na drogach można minąć furmankę zaprzężoną w woły, z drugiej zaś internet od byle dostawcy jest sto razy szybszy niż neostrada we Wrocławiu. To jednak tylko jeden z dziesiątków przykładów, jak ciekawy i zróżnicowany jest to kraj.

Pomysł przyjazdu tutaj zrodził się jakoś na początku lipca. Dla mnie, jako „wolnego strzelca” przeprowadzka nie była problemem. Okazało się jednak, że Ania szybko znalazła tutaj pracę w korpo – i oto jesteśmy! Tak więc to właśnie Rumunia i okolice będą głównymi bohaterami kolejnych wpisów. Jestem jednak przekonany, że prędzej czy później wrócę do Polski na stałe. Czy to się stanie za kilka tygodni, czy miesięcy? Zobaczymy, jak będzie się układać z pracą którą wykonuję zdalnie. A przede wszystkim, kiedy kontakty na skajpie i fejsbuku z rodziną i znajomymi przestaną być wystarczające. Na razie jednak jestem tutaj, w Cluj – Napoca (po węgiersku Kolozsvar) i postaram się opowiedzieć nielicznym jak sądzę Czytelnikom, czego można tutaj doświadczyć.

P.S. Nie uważam się za podróżnika. Podróżnicy to byli w XIX wieku, gdy przemieszczanie się po kuli ziemskiej wymagało czasu, odwagi i poświęcenia. Teraz zostali co najwyżej turyści. Tak się jednak składa, że o podróże spora część wpisów będzie zahaczać. Co będzie dalej (w sensie – po powrocie)? Na razie nie mam planów. Pożyjemy, zobaczymy.