O tym, że na rumuńskiej Bukowinie są miejscowości zamieszkane przez Polaków, wiedziałem już od lat. Dopiero teraz udało mi się do nich dotrzeć, lecz nie był to zwykły wyjazd turystyczny.
Polacy trafiali na Bukowinę głównie w XIX wieku. Byli to w większości górale Czadeccy zamieszkujący pogranicze polsko – słowackie, a także górnicy z okolic Bochni i Wieliczki sprowadzeni celem eksploatacji tamtejszych złóż soli. Tyle w skrócie, bo informacji na ten temat jest sporo nawet w internecie – chociażby na stronie naszej ambasady w Bukareszcie.
Nowy Sołoniec
Pierwszy pomysł wyjazdu na Bukowinę został rzucony jeszcze na studiach. Wybierałem się wtedy z trzema kolegami z roku w podróż życia. Mieliśmy zwiedzić całą Europę wschodnią i „może zahaczyć o Azję”. Z tego cytatu dziewczyna, a obecnie żona jednego z kolegów, śmieje się zresztą do dziś, bo w efekcie nie wyjechaliśmy nawet za Wrocław. Po studiach nasza czwórka nadal ma ze sobą lepszy lub gorszy kontakt, co mnie bardzo cieszy. Do Bukowiny pojechałem jednak w zupełnie innym składzie.
Nowy Sołoniec
Nowy Sołoniec, Kaczyka, Pojana Mikuli – wiedziałem, że chcę tam jechać już na etapie planowania wyjazdu do Rumunii. Wielką inspiracją stała się zaś książka „Rumunia. Podróże w poszukiwaniu diabła” autorstwa Michała Kruszony (polecam!). Autor opisał w niej między innymi swoje wizyty w polskich wsiach. Na co zwróciłem uwagę to fakt, że za każdym razem wiózł jakieś prezenty dla tamtejszych dzieciaków.
Kaczyka
Pomyślałem, że to bardzo miły gest, żeby zabrać ze sobą jakieś drobiazgi. Pewnego razu zadzwoniłem do Jerzego Rudnickiego, prezesa Towarzystwa Miłośników Kultury Kresowej, i podzieliłem się z nim takim pomysłem. W końcu kto jak kto, ale Kresowianie mają doświadczenie w tego rodzaju akcjach. Następnego dnia prezes poinformował mnie zaś, że w zbiórkę zaangażował już dwie szkoły, zaprzyjaźnioną parafię i paru samorządowców. Słowo się rzekło, robimy zbiórkę na serio :).
Kaczyka
Tak więc z początku liczyłem na zabranie kilku piłek i skakanek, a ostatecznie okazało się że dary nie zmieściły się w busie. O samej akcji „Święta na Bukowinie” nie będę się jednak rozpisywał. Informacje o zbiórce zebrałem na stronie (przyjdzie czas, gdy to uporządkuję), materiały na ten temat pojawiały się też między innymi w Radiu Rodzina, Gościu Niedzielnym i portalu www.wdolnymslasku.pl. Na podsumowanie polecam zaś przesłuchać reportaż radiowy Patrycji Jęczmionki – Błędowskiej, która była z nami na Bukowinie – o samej wyprawie, jak i o wizerunku Matki Boskiej Kaczyckiej.
Nowy Sołoniec
Warto napisać kilka słów o samym dojeździe. Kresowianie jechali z Polski, co ze względu na zimowe warunki zajęło im niemal dobę. Obrali trasę przez Słowację, Węgry, a następnie Satu Mare, Dej i Bystrzycę. Drogi przez Ukrainę nie polecali, bo wracając stali koło sześciu godzin na granicy. Ja z Anią jechałem z Klużu, co i tak zajęło nam ładnych parę godzin. Po drodze przejeżdża się przez Karpaty, co gwarantuje piękne widoki. Same wioski znajdują się zaś nieopodal Suczawy (Suceava). Polecam kierować się na Kaczykę, a stamtąd do Nowego Sołońca. Droga przez Pleszę okazała się bowiem w zimie nieprzejezdna. Musieliśmy więc wrócić i dojechać od strony Kaczyki. Z tamtego kierunku prowadzi bowiem „Droga Aleksandra” o betonowej nawierzchni. Powstała ona z inicjatywy prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, który w zamian za tę inwestycję darował Rumunii długi względem naszego kraju.
Kaczyka. W tle kościół NMP.
Czemu natomiast wybraliśmy Nowy Sołoniec? Bo właśnie tam znajduje się najokazalszy w okolicy Dom Polski, oferujący pokoje w standardzie hotelowym za cenę około czterdziestu złotych. Standard noclegów to jednak sprawa drugorzędna (następnym razem będę wręcz starał się go obniżyć, szukając miejsca u któregoś z gospodarzy). Najwspanialszym uczuciem było bowiem spotkanie z rodakami w tak odległym i w pewnym sensie egzotycznym miejscu. Usłyszeć „dzień dobry” czy „szczęść Boże” na ulicy to niby nic szczególnego. Pod warunkiem, że jest się w Polsce, a nie w północnej Rumunii! A właśnie Nowy Sołoniec uchodzi za najbardziej polską spośród okolicznych wsi.
Po lewej: portal kościoła w Kaczyce. Po prawej: ołtarz kaplicy w kopalni soli.
Niepokojące krzesła w jednym z zakamarków kopalni.
Dary, które przywieźliśmy, odebrał od nas pan Gerwazy Longher, prezes Związku Polaków w Rumunii i poseł na rumuński sejm. On też zaprosił nas na wycieczkę do pobliskiej Kaczyki. Nie jest to wieś typowo Polska, jak choćby Nowy Sołoniec. A przynajmniej z racji obecnej populacji, która z racji dogodniejszej komunikacji jest bardziej przemieszana. Są jednak w Kaczyce dwa obiekty potwierdzające polski rodowód wsi – kościół i kopalnia.
Kaczyka. Czyżby nasz rodak?
To właśnie do tej kopalni za czasów habsburskich sprowadzono tutaj górników z Bochni i Wieliczki. Działa ona zresztą do dziś, tyle że wydobycie odbywa się na bardziej przemysłową skalę. Można jednak zwiedzić kilkaset metrów starych korytarzy, w których wykuto kaplicę i liczne płaskorzeźby. Nie wiem, co to była za skała, ale w całej kopalni nie ma prawie żadnych rusztowań. Na dnie jest na przykład olbrzymia hala, w której znajduje się boisko do piłki nożnej. Ponoć wysiłek fizyczny w takich warunkach to samo zdrowie. Ja ograniczyłem się do spaceru.
Kaczyka. Ekologiczny szambowóz
Drugi ciekawy obiekt to kościół. Jak wspomniałem, jedyna neogotycka świątynia w całej Rumunii. Gdzieś wyczytałem, że to kopia kościoła w Bochni. Szukałem, szukałem i nie znalazłem pierwowzoru. Może to tylko czyjaś fantazja?
Kaczyka
Ludzie na Bukowinie żyją dość skromnie, ale nie widać tam jakiejś wszechogarniającej biedy. Domy i obejścia są zadbane, a ludzie życzliwi. Wieczorem napotkać zaś można wesołych jegomościów nawołujących się po wsi niezrozumiałymi dla nikogo (oprócz nich) okrzykami. Pewnego wieczoru stwierdziłem, że fajnie byłoby choć trochę poczuć się jak oni i poszedłem do wsi poszukać chaty bimbrownika. Około dwudziestej trzeciej cała mieścina jednak spała. Nagle zaczęło zbliżać się jakieś auto. Chciałem zapytać kierowcę, chłopaka w wieku dwudziestu paru lat, gdzie można kupić palinkę. W odpowiedzi sięgnął za siedzenie i wyciągnął butelkę po wodzie mineralnej. Następnie odkręcił ją, dał do powąchania i z błogim uśmiechem powiedział: „Palinka de pruna. Natural”. Była to oczywiście śliwkowa palinka, za którą w dodatku kierowca nie chciał przyjąć żadnych pieniędzy. Wcisnąłem mu 20 lei, choć możliwe że przepłaciłem. Było jednak warto i mam nadzieję na podobne przygody podczas kolejnej wizyty. Miejscowi polecali przyjechać na dożynki ;-).