Wszystkie wpisy, których autorem jest Michał

Upadek „Słońca Karpat”

27 lat temu, w Boże Narodzenie 1989 roku, po szybkim procesie został rozstrzelany Nicolae Ceausescu wraz z żoną Eleną.

O rewolucji w Rumunii powstało wiele publikacji, dużo na ten temat można dowiedzieć się nawet z internetu. Sporo ciekawych faktów o ostatnich latach rządów „Geniusza Karpat” opisuje na przykład Maciej Kuczewski w swojej świetnej książce „Rumunia. Koniec złotej epoki” (gorąco polecam). Autor, który przez wiele lat był korespondentem PAP-u w Bukareszcie, w doskonały sposób opisuje absurdy komunistycznej Rumunii. W latach osiemdziesiątych kraj ten, po kolejnych decyzjach światłego władcy, pogrążał się w coraz większym kryzysie. Ludzie musieli zaś znosić coraz bardziej potwornych udręk ze strony władzy, co widoczne było w absurdalnych z dzisiejszej perspektywy dekretów dyktatora.

Zabronione na przykład były jakiekolwiek kontakty z obcokrajowcami (bo mogą wykraść arcyważne tajemnice państwowe) czy korzystanie z pojazdów mechanicznych na wsiach (po co, skoro krowy wykonają taka samą pracę za darmo?). Z drugiej strony mieszkańcy poddawani byli permanentnej inwigilacji. W komunistycznej Rumunii łatwo było o telefon, gdyż każdy montowany od połowy lat osiemdziesiątych aparat miał zamontowany podsłuch. Władza prowadziła też rejestr wszystkich maszyn do pisania (oczywiście nie każdy mógł takową posiadać). Tworzono w tym celu archiwa, w których znajdowały się próbki czcionek każdego egzemplarza. Ceausescu sądził bowiem, że uda się dzięki temu namierzać opozycjonistów kolportujących wywrotowe publikacje.

To oczywiście jedynie krótki wybór paru bardziej charakterystycznych przykładów tego, jak potworną dyktaturę zafundował swoim rodakom syn szewca – absolwent kilku klas szkoły podstawowej. Nic dziwnego, że naród ten miał w pewnym momencie dość ciągłych poniżeń. W efekcie, za przykładem innych państw bloku wschodniego, w połowie grudnia 1989 roku wybuchła rewolucja. Początkowo protesty pojawiły się w Timisoarze. Ich brutalne zdławienie przyczyniło się zaś do eskalacji napięcia. Bardzo charakterystyczne jest nagranie z ostatniego przemówienia Ceausescu z 21 grudnia, na którym słychać coraz bardziej emocjonalne reakcje wzburzonego tłumu. Nie pokazano tego jednak na nagraniu. W momencie, gdy tłum rzucił się pod trybuny, operatorzy kierowali kamery ku niebu.

W kolejnych dniach konflikt eskalował. W rumuńskich miastach prowadzone były wręcz regularne walki. Rumuni po czasie mieli się zorientować, że uliczne protesty zostały wykorzystane do obalenia dyktatora i przejęcia władzy przez jego przeciwników – głównie Iona Iliescu, który został potem prezydentem (po przerwie w latach 1996 – 2000 został ponownie wybrany na ten urząd. Stąd nie dziwią poglądy podobne do tych znanych w Polsce, że obalenie dawnego reżimu nie zostało ukończone i uniemożliwiło np. późniejszą lustrację. Więcej w krótkim dokumencie poniżej.

W przeciwieństwie do swoich partyjnych towarzyszy, sam Ceausescu skończył marnie. Po ucieczce z Bukaresztu został schwytany wraz z żoną przez milicjantów. Podobno początkowo sądził, że chronią go oni przed rebelią. Oboje zostali jednak pospiesznie osądzeni i rozstrzelani. Wszystko zarejestrowano kamerą i pokazywano wielokrotnie w telewizji. Chciano przy tym zachować pozory humanitaryzmu. Przed egzekucją podano na przykład dyktatorowi insulinę, gdyż był diabetykiem (polska wikipedia błędnie informuje, że zbadano mu tylko ciśnienie krwi). Chwilę później dyktatorską parę bez ceregieli jednak rozstrzelano. Egzekucji wykonała grupa żołnierzy, strzelając z bliskiej odległości seriami z kałasznikowów. Film poniżej jest dosyć drastyczny.

Jak pokazały kolejne lata po rewolucji, zabicie dyktatora tak naprawdę niczego nie zmieniło. Dało ludziom jedynie krótkotrwałą satysfakcję, że oto zniknęła para odpowiedzialna za ich cierpienia. Obecnie można jednak odnieść wrażenie, że większość Rumunów negatywnie ocenia tamte wydarzenia.

Belgradzkie czołgi

Postanowiłem poświęcić osobny materiał broni pancernej (i nie tylko), która znajduje się na terenie twierdzy Kalemegdan w Belgradzie. Zwłaszcza, że część znajdujących się tam egzemplarzy to prawdziwe białe kruki.

Wpis o samym wyjeździe znajdziecie tutaj. Wspomniałem w nim o polskich akcentach wśród pojazdów gąsienicowych eksponowanych przed muzeum militariów. Do samego muzeum wprawdzie nie zdołałem pójść (w poniedziałek było nieczynne – że też na to wcześniej nie wpadłem…), ale kolekcja wystawiona na zewnątrz i tak robi wrażenie.

Niestety, większość egzemplarzy jest wybrakowana, widać też ślady współczesnej dewastacji. W kilku przypadkach można zajrzeć do środka, część jest zamknięta na głucho – zazwyczaj za pomocą spawarki. Do tego tabliczki z podpisami zawierają masę błędów. Szukałem w internecie i okazuje się na przykład, że starsza wersja amerykańskiego stuarta była podpisana dobrze – a teraz tabliczka informuje, że jest to francuski FT-17. Ręce opadają.

Nie jestem w tej dziedzinie specjalistą, ale pochodzenie lekkiej niemieckiej broni pancernej z początków II Wojny Światowej chyba potrafię wyjaśnić. Gdzieś czytałem, że na tym polegał ich projekt racjonalizatorski – aby wycofać przestarzałe uzbrojenie na tyły, gdzie dalej mogły być z powodzeniem wykorzystywane. Nie jestem pewien, czy słusznie rozumuję, ale taka historia być może wiązała się chociaż z częścią eksponatów. No dobra, dalej już nie będę się mądrzył, tylko przejdę do zdjęć. Na pierwszy ogień niemieckie pojazdy gąsienicowe i jeden półgąsienicowy.

20151201_092019

Panzer I ausf. F

20151201_091948

Panzer II ausf. C

20151201_093049

LT vz. 35 (PzKpfw 35 (t)) – Czechosłowacka konstrukcja, po zajęciu Czech i Moraw przejęta przez Niemców. Podwozia wykorzystywano też do innych pojazdów. Nie jestem pewien, ale wydaje mi się że to spora rzadkość!

20151201_093908

20151201_093912

20151201_093850

Niestety, jak widać na pozostałych zdjęciach, egzemplarz ten jest właściwie pustą skorupą – w dodatku z licznymi ubytkami.

20151201_092312

Panzer IV ausf. F2 albo G (nie rozróżniam, będę wdzięczny za pomoc). Szkoda, że bez osłon bocznych. To dla mnie swego rodzaju archetyp czołgu.

20151201_092244

StuG III ausf. F/8. W Polsce wyłowiono z rzeki wrak StuG-a IV i po renowacji jeździ. Ten ma mniej szczęścia.

20151201_093112

W opisie Sd.Kfz. 250/1, ale w innych źródłach znalazłem informację, że wersja z armatą 75 mm nosiła nazwę Sd.Kfz. 250/8. Jak żyć?

20151201_093931

20151201_093948

Podobnie jak w innych przypadkach, w środku widać sporo braków. I do tego dużo śmieci.

W muzealnej kolekcji znajdują się też dwa egzotyczne dla nas egzemplarze produkcji włoskiej.

20151201_092006

Carro Armato 13/40. Brak gąsienic aż kłuje w oczy. Przynajmniej mnie.

20151201_093129

L 3/35 (Carro Veloce 3/35) – włoska tankietka.

W kolekcji nie mogło też oczywiście zabraknąć klasyków:

20151201_092440

T-34/85. W tle wieloprowadnicowa wyrzutnia rakiet. Siatka uniemożliwiała podejście bliżej.

20151201_092359

A to także T-34/85, pod tajemniczą nazwą (Jugoslovenski srednji tank a1).

W muzeum można też natrafić na skromną reprezentację amerykańskiego sprzętu. Można było spodziewać się więcej. Zwłaszcza, że w armii Jugosławii służyło po wojnie wiele egzemplarzy made in USA.

20151201_091935

M3A1 Stuart – tutaj podpisany jako… Automitraileuse a Chenilles Renault FT Modelle 1917 (?).

20151201_092031

M3A3 Stuart – chyba najbardziej rozpoznawalna wersja.

Na koniec zostawiłem dwa polskie akcenty. Jedna konstrukcja całkowicie rodzima, druga – francuska, ale w Polsce używana (i jako polska konstrukcja opisana w muzeum, choć na starych zdjęciach widziałem inne tabliczki).

20151201_093148

20151201_093243

TK-3 (według innego opisu TKF) w Belgradzie to jeden z zaledwie kilku zachowanych egzemplarzy. Na pierwszy rzut oka prezentuje się nieźle.

20151201_093211

20151201_093302

20151201_093229

Po bliższej obserwacji, a zwłaszcza zajrzeniu do środka, czar jednak pryska. Zachowało się kilka elementów, jak pedały czy kierownica, ale daleko jej do ideału.

Tuż obok stoi kolejny „polski” egzemplarz. Użyłem cudzysłowu, gdyż co do pochodzenia tego egzemplarza mam pewne wątpliwości.

20151201_093343 20151201_093359 20151201_093314

Jest to niewątpliwie francuski Renault FT-17. Podobny egzemplarz udało się kilka lat temu sprowadzić z Afganistanu i doprowadzić do stanu używalności. W tamtym przypadku mowa o pojeździe, który bolszewicy zdobyli w trakcie wojny w latach 1919 – 1921. Jaka jest historia tego modelu, nie wiem. Na starych zdjęciach widnieje zwykły opis – „Renault FT-17”. Obecnie tabliczka informuje zaś, że mamy do czynienia z „12 cm Feldhaubitze M.97 Krupp / 120 mm Poljska Haubica Krup M.97″…

20151201_093331

… Co widać na załączonym obrazku.

Last, but not least – niepozorna, stojąca nieco na uboczu konstrukcja, która jest jednak bardzo interesująca. Niemiecki pług do „orania” podkładów kolejowych!

20151201_093521

20151201_093500

20151201_093447

Po wklepaniu do translatora opisu z tabliczki wychodzi „Niemiecki kuter dla syna”. Zapewne chodzi o „siekacz do szyn”, ale co ja tam wiem? 🙂 Jak by nie było, interesujące znalezisko. Zwłaszcza wobec faktu, że tego rodzaju urządzenia (a może improwizowane konstrukcje?) stosowane były na Dolnym Śląsku podczas wycofywania się Niemców pod koniec wojny.

No dobra, miałem kończyć, ale nie mogę się powstrzymać. Poniżej wrzucam galeryjkę pozostałych eksponatów, ale już bez opisów – bo na działach, minach i torpedach to ja się już zupełnie nie znam. Miłego oglądania!

20151201_092202 20151201_092145

20151201_092103 20151201_092055

20151201_093017 20151201_092257

20151201_091849

20151201_091913

20151201_092115

20151201_092122

20151201_092139

20151201_092229

20151201_092155

20151201_092429

20151201_092449

20151201_093026

20151201_093054

20151201_093117

20151201_093137

20151201_093535

20151201_093742

20151201_093803

20151201_093815

Dziwny ten Belgrad

Mam mieszane uczucia. Z jednej strony Belgrad ma wiele urokliwych zakątków, z drugiej zaś zewsząd przytłacza architektura z czasów Tito. Mimo wszystko jednak mogę uznać kilkudniowy wypad do „Jugoli” za bardzo udany – zwłaszcza, że sami Serbowie to wspaniali ludzie.

Zaczęło się tragicznie, gdyż w aucie padł alternator. Szczęście w nieszczęściu stało się to jeszcze w Klużu, więc łatwiej było znaleźć warsztat. Choć nie mówię, że było to proste zadanie. Kolega holował nas z miejsca na miejsce i dopiero za czwartym razem mechanicy podjęli się wymiany. Niestety, musieli sprowadzić brakującą część, przez co wyjechaliśmy dzień później niż planowaliśmy. W końcu jednak dotarliśmy do Belgradu w sobotę późnym wieczorem.

Z racji późnej godziny zwiedzanie zaczęliśmy od okolicznych knajp. Pierwsze, co rzuciło się w oczy, to ceny. Serbską walutę przelicza się w dość skomplikowany sposób. 1 złoty to ok. 28,45 dinara, tak więc trzeba odrobiny wysiłku aby zorientować się co ile kosztuje. Wkrótce się jednak okazało, że jest tam po prostu bardzo tanio. Dodatkowym plusem jest fakt, że równolegle z cyrylicą używany jest alfabet łaciński. Dzięki temu np. nazwy produktów wyglądają bardzo znajomo.

20151129_122803 20151129_150057

Piwo w ścisłym centrum też nie należy do najdroższych, można znaleźć knajpy oferujące kufel za mniej niż pięć złotych – podobnie mocniejsze alkohole. Ostatecznie skończyliśmy w barze koło naszego hostelu. Najpierw byliśmy pewni, że to jakieś karaoke. Wszystko przez dobywające się ze środka dzikie wrzaski. Potem okazało się, że to zwykły pub. Trzech barmanów puszczało po prostu piosenki na jutubie, a wszyscy goście głośno do tego śpiewali i tańczyli. Wtedy też po raz pierwszy przyszło się przekonać, że Serbowie to naprawdę wspaniali ludzie.

Kolejny dzień spędziliśmy na zwiedzaniu. Pierwszy etap był niejako przymusowy, gdyż musieliśmy przeparkować auto poza centrum (można tam stać tylko dwie lub trzy godziny, w zależności od strefy). Padło na Nowy Belgrad – część miasta na zachodnim brzegu Sawy, zbudowaną za czasów socjalistycznych. Zaparkowaliśmy więc tuż obok Pałacu Serbii (Palata Srbije), dawnej siedziby władz Jugosławii, i powędrowaliśmy z powrotem do centrum.

20151129_144253

Centrum Belgradu jest bardzo zróżnicowane. Jest tu cała masa pięknych miejsc, ale też sporo powojennej architektury. Buduje się też coraz więcej nowoczesnych budynków. Zdziwi się ten, kto spodziewa się tutaj widoków jak w krajach trzeciego świata. Na drogach dominują nowe samochody, choć czasami można się też natknąć na konstrukcje marki Yugo. Sklepy są dobrze zaopatrzone, niesamowite wrażenie robią bardzo gustownie urządzone witryny sklepowe. Masa tutaj kawiarni, barów i restauracji, które – co dość istotne – niezależnie od pory dnia zapełnione są ludźmi.

20151129_153653

20151129_160712

20151129_160845

Nie mogliśmy nie trafić na stoiska z pamiątkami, których jest tam mnóstwo. Sam asortyment odbiega jednak od przyjętych standardów. Oczywiście, można tam kupić buteleczki do picia rakiji (nazywają je „wnuczki” z racji tego, że dorośli piją bimber na butelki, a „szoty” są dla dzieci), pocztówki i inne tego typu suweniry…

20151130_191027

… Jednakże, z niemal z każdej półki spoglądał na nas Władimir Putin. Podobizna prezydenta Rosji znalazła się też na breloczkach, otwieraczach do piwa i flagach. Jak to mówił jeden z poznanych Serbów „Kocham Rosję. Nie wiem, jakoś tak zwyczajnie ich lubię. Zresztą wszystkich lubię, tylko Ameryki nie lubię”. Trudno nie przyznać mu trochę racji. Jeszcze w 1999 roku NATO bombardowało Serbię za rzekome zbrodnie na Albańczykach. Jak się potem okazało, dowody wskazywały na sytuację zupełnie odwrotną. No ale wtedy nikogo to już nie obchodziło.

20151129_124232

Drugiego wieczoru wędrowaliśmy po różnych knajpkach, jednak ostatecznie trafiliśmy do baru Marshall. Właściciel najwyraźniej lubi alkohol i piłkę nożną – wszędzie wiszą bowiem szaliki, koszulki i breloczki różnych drużyn, jest kilka telewizorów, tanie piwo i rakija, a także darmowy popkorn. Obsługa bardzo się ucieszyła z tego, że jesteśmy z Polski. Dali temu wyraz, gdy zamówiłem rakiję. Zamiast jednego kieliszka dostałem od razu trzy. Zrewanżowaliśmy się częstując ich krówkami, a przy okazji do stołu zaprosili nas siedzący tam Serbowie. Niektórzy mówili po angielsku, niektórzy mniej, ale generalnie dało się z nimi dogadać. Wystarczy mówić po polsku wtrącając rosyjskie słowa. Przynajmniej w naszym przypadku zadziałało.

20151129_235300

Bar był już wprawdzie zamykany, ale okazało się że jednym z biesiadników jest właściciel, który częstował nas cały czas rakiją. Potem wraz z miłą serbską parą poszliśmy na ulicę Skadarlija – miejscem spotkań dawnej bohemy. To był strasznie zwariowany wieczór, o czym świadczy jedyne zachowane dla potomnych zdjęcie (którego może Wam oszczędzę… 🙂 ). Dzień (a raczej noc) skończyliśmy na pochłanianiu pljeskavicy, czyli najpopularniejszego serbskiego festfuda. Jest to pyszne mięso [kotlet saute – Ania] z jagnięciny/baraniny/wieprzowiny/wołowiny [przynajmniej z dwóch rodzajów mielonego mięsa – to znowu Ania, bo ja nawet nie wiem co to jest „saute”] podawane w bułce z warzywami. Taki słowiański hamburger, ale tysiąc razy lepszy.

20151129_161827

Nie będę ukrywał, że po takim wieczorze nie byliśmy w stanie zwlec się z łóżek. Dlatego też zwiedzanie zaczęliśmy dosyć późno i większość miejsc odwiedzaliśmy już po zmroku. W przypadku twierdzy Kalemegdan wyszło to nawet na dobre, bo fortyfikacje są przepięknie podświetlane nocą.

20151130_214248 20151130_214823 20151130_181304

Przed jedną z bram stoi też całkiem ciekawa kolekcja broni pancernej. Nazajutrz przed wyjazdem pobiegłem tam raz jeszcze. Zwłaszcza, że parę okazów było bardzo ciekawych – na przykład pług do niszczenia torów. Ciekawe, czy właśnie takich Niemcy używali też na Dolnym Śląsku?

20151201_093447 20151201_091854

Stoi tam kilkanaście pojazdów gąsienicowych, wśród których są głównie lekkie pojazdy niemieckie (Panzer I, II, StuG III), włoskie (w naszych rejonach chyba nie do obejrzenia), rosyjskie, jugosłowiańskie i jeden amerykański (Stuart). Co jednak mnie najbardziej zadziwiło, znaleźć tam można polską tankietkę (TK-3, gdzieniegdzie piszą, że TKF – nie jestem znawcą, więc nie wypowiem się który to model) i podpisany jako „poljska haubica Krup M.97” czołg Renault FT-17!

20151201_093148

20151201_093343

Smutne jest tylko to, że właściwie wszystkie egzemplarze są w opłakanym stanie. O ile z zewnątrz są one jeszcze jakoś – tam zabezpieczone, to w środku są to puste skorupy. Niektóre egzemplarze są zaś po prostu przeżarte rdzą.

20151201_093302

Ostatnim punktem zwiedzania była restauracja Gradska, gdzie w bardzo przyjemnych cenach można spróbować tradycyjnej serbskiej kuchni. Zamówiliśmy między innymi jagnięcinę podawaną ze śmietaną, która była po prostu rewelacyjna. Nie sposób też było odmówić kieliszka rakiji na pobudzenie apetytu. Zwłaszcza, że zaoferowano nam ją „od firmy”.

20151130_203543

Co do bimbru żałuję tylko, że w drodze powrotnej nie trafiliśmy na żadne targowisko z domowymi wyrobami i musieliśmy zadowolić się wersją”sklepową”.

W poszukiwaniu bimbru (cz. 1)

Do końca nie wiem, jaki jest status prawny bimbru w Rumunii. Znajomi mówili mi najczęściej, że „to chyba nielegalne, ale nikt się tym nie przejmuje”. Najpewniej jednak alkohol można tutaj wytwarzać na własny użytek. Nie oznacza to rzecz jasna, że jest towarem trudno dostępnym. Wręcz przeciwnie.

Pomijam oczywiście kwestię dostępności „sklepowych” wersji wszelkiego rodzaju palinek, bo nie w tym rzecz. Przybliżę tutaj kilka spostrzeżeń dotyczących tego prawdziwego bimbru, wytwarzanego w zaciszu rumuńskich i węgierskich domów. Celowo wspominam o dwóch najliczniejszych grupach mieszkańców Siedmiogrodu, gdyż kwestia narodowości jest tutaj dosyć istotna. Zarówno Rumuni jak i Węgrzy będą bowiem zawsze twierdzić, że to właśnie ich palinka jest najlepsza. Dlatego też nie polecam wchodzić w większe dyskusje na ten temat. Jest to bowiem stąpanie po cienkim lodzie i bardzo łatwo jest zrazić do siebie rozmówcę.

Tutejszą palinkę poznałem już parę lat temu. Ania zajmowała się wtedy oprowadzaniem grup młodzieży z Rumunii, które przyjeżdżały do Wrocławia na praktyki. Swego rodzaju tradycją było ofiarowanie pod koniec pobytu drobnych prezentów. Najczęściej była to plastikowa butelka po koli albo wodzie mineralnej, wypełniona piekielnie mocnym alkoholem. Jak zdobyć ten trunek w Rumunii? Najczęściej wystarczy wypatrywać go w przydrożnych straganach. Pomiędzy warzywami, owocami i innymi artykułami spożywczymi zwykle można znaleźć tajemnicze butelki z przeźroczystą cieczą.

20151108_141705

Palinki szukać też można na popularnych tutaj targowiskach. W każdym przypadku warto pytać o smak. Najpopularniejsze są śliwkowe, ale trafić można też na gruszkowe, pigwowe czy jabłkowe. Różna jest ich moc. Te „sklepowe” mają zazwyczaj lekko powyżej 40%, domowej roboty są z reguły o wiele mocniejsze. Trudno powiedzieć dokładnie, bo nie mam jak tego zmierzyć. Powiem tylko, że każda której próbowałem miło pali w gardło. Różne są także ceny. Generalnie jednak półlitrowa butelka to koszt od 20 do 30 złotych.

W niektórych miejscowościach turystycznych palinkę można dostać wprost od producentów. Mieszkańcy wystawiają karteczkę z odpowiednią informacją – wystarczy zapukać. Tak na przykład jest w Torockó – szeklerskiej osadzie nieopodal Turdy (swoją drogą, mieścina ta zasługuje na osobną notkę, ale to innym razem).

20151108_134433

Niekiedy wystarczy jednak być czujnym obserwatorem. Dym z kominka wydobywający się w środku lata? Tajemniczy kołowrotek napędzany przez pobliski strumyk? Sad składający się z kilkunastu śliw? Tego typu zjawiska nie są z pewnością dziełem przypadku, lecz dają jasną wskazówkę o działalności lokalnego bimbrownika.

20151108_130716

Jak wiadomo – jest popyt, jest więc i podaż. Konkretnie chodzi mi o sprzęt bimbrowniczy, który znaleźć można w wielu miejscach – zarówno w hipermarketach, jak i w osiedlowych sklepach „wszystko dla domu”. Poniżej najtańszy z zestawów, na jakie do tej pory natrafiłem. Zwraca uwagę marka „Perfect Home” :-).

20151108_165137

Z reguły tego typu aparatury są dużo droższe. Zwłaszcza te o większej pojemności, bądź wykonane z lepszych materiałów, np. z miedzi. Poniżej przykład wystawy ze sklepu Dedeman (to  taki rumuński odpowiednik Praktikera i Castoramy).

20151029_191750

Okazjonalnie całą aparaturę można nabyć też na targach. O cenę nie pytałem, ale można założyć że na taką bimbrowniczą machinę trzeba wydać więcej niż 2000 złotych.

20151003_180022

Niniejsza notka oznaczona została celowo jako część pierwsza. Osobny artykuł postaram się bowiem napisać o samej produkcji. W tym celu będę próbował się wprosić do któregoś z gospodarzy i poprosić o demonstrację działania jego domowej linii produkcyjnej.

Rumuni wyszli na ulice – „korupcja prowadzi do śmierci”

Tragedia, jaka rozegrała się w Bukareszcie, znalazła swój finał na ulicach rumuńskich miast. Po wczorajszym marszu w Bukareszcie, w którym wzięło niemal 30 tysięcy ludzi, wściekli Rumuni opanowali centra innych miejscowości – w tym Klużu. Manifestacje odbywają się w sposób spontaniczny i, jak zapewniają uczestnicy, nie stoi za nimi żadna polityczna formacja.

5

Senatorowie pod sąd, bez specjalnych emerytur

Potwierdzają to hasła, które były skandowane przez tłum, które ogólnie można z grubsza określić jako „antysystemowe”: „„Więcej szpitali, mniej kościołów”, „korupcja prowadzi do śmierci”,  „wszyscy politycy to śmiecie”, „senatorowie pod sąd, bez specjalnych emerytur” czy „wszyscy chcą zmian, ale nikt nie chce się zmienić”. A także wiele innych, których nie wypada cytować. Szczegółowo o przyczynach protestów opowiedział mi Adrian Dohotaru, lokalny dziennikarz i aktywista. Ocenił on, że ludzie są po prostu wściekli:

– Oczekiwania są spore. Od reformy służby zdrowia, poprzez większą kontrolę nad działaniami polityków, po walkę z korupcją. Nie można więc jednoznacznie ocenić, czy te demonstracje są prawicowe czy też lewicowe – tłumaczył mi Adrian Dohotaru.

7

Jak to się zaczęło?

W piątek 30 października w bukaresztańskim klubie Colectiv miał miejsce koncert metalowy, podczas którego odpalono sztuczne ognie. Cała sala w ekspresowym tempie zaczęła płonąć, zaś ludzie tratowali się próbując dojść do jedynego otwartego wyjścia. Początkowy bilans 27 ofiar wciąż rośnie – na dzisiaj potwierdzono śmierć 33 młodych ludzi. Po tragedii ludzie zaczęli gromadzić się w centrach większych miast w geście solidarności z ofiarami.

3

33 życia aby zobaczyć, jak bardzo są niekompetentni

Szybko okazało się, że właściciele Colectiva (związani towarzysko i interesami z lokalnymi władzami) oszczędzili na izolacji używając do tego celu łatwopalnej pianki poliuretanowej. Klub nie spełniał też norm przeciwpożarowych. Mimo to, nikt nie robił problemu z pozwoleniami na organizowanie tam imprez masowych. Nie minęło więc wiele czasu, gdy spontaniczne spotkania zaczęły się przeradzać w demonstracje przeciw władzy. Wiele wskazuje na to, że nie są one inspirowane przez żadną siłę polityczną.

Czy leci z nami pilot?

W Klużu ludzie spotkali się pod pomnikiem króla Macieja Korwina znajdującym się w ścisłym centrum, gdzie od zeszłotygodniowej tragedii palone są znicze i składane kwiaty. Po godzinie 18:00 tłum coraz bardziej gęstniał. Ludzie stali w grupkach, czekając na rozwój wydarzeń. Ktoś spontanicznie rozdawał świeczki, ktoś inny wydrukował kilkadziesiąt antyrządowych haseł na kartkach papieru. Po chwili pojawiło się kilku, najwyraźniej samozwańczych, przywódców. Poznać ich można było po megafonach trzymanych w rękach. Pytałem wielu osób naokoło, także dziennikarzy, kim oni są. Nikt nie był w stanie odpowiedzieć, ale też nikogo to zbytnio nie obchodziło. Kilkutysięczny tłum rozpoczął marsz przez miasto, zatrzymując się pod siedzibami władz.

4

Robiło to przy tym wielkie wrażenie, jak ten tłum złożony z młodzieży, rodziców z dziećmi i starszych osób (choć najwięcej oczywiście uczniów i studentów) potrafił się zorganizować. Na przykład w pewnym momencie wszyscy – cały plac wypełniony po brzegi ludźmi – uklękli i zamilkli w intencji ofiar pożaru w klubie Colectiv. Potem tłum obszedł stare miasto, skandując różne hasła. Nie było przy tym żadnych incydentów. Jedynie raz ktoś odpalił petardę, ale czyn ten został przez resztę zgodnie wygwizdany i wybuczany. Niesamowite wrażenie zrobił też przejazd karetki. Kilkutysięczny tłum rozstąpił się na dwie strony ulicy przepuszczając pogotowie, machając i bijąc brawo.

Co dalej?

Co dalej wyniknie z protestów? Początkowo domagano się między innymi ustąpienia premiera – socjaldemokraty Victora Ponty. Dzisiaj, tj. w środę rano, podał się on do dymisji. Dzisiaj tłum żądał już więcej – rozwiązania parlamentu i szeroko pojętego „osądzenia” wszystkich polityków. Zapytałem jednego z uczestników, czy hasła te dotyczą też Klausa Iohannisa – obecnego prezydenta kraju, z którym spotkał się wczoraj Andrzej Duda:

– Nie mamy nic przeciwko Iohannisowi. On podczas ostatnich wyborów też wystąpił przeciwko obecnej sytuacji – powiedział mi młodzieniec imieniem Vladorus. – Ale cały parlament powinien zostać rozwiązany – dodał.

2

Wydarzenia z Rumunii przypominają mi sytuację sprzed kilku lat, jaka miała miejsce na Węgrzech. Tam protesty doprowadziły do odsunięcia od władzy socjalistów, na czym skorzystał obecny premier Victor Orban. Czy zmiany w Rumunii skończą się przejęciem władzy przez lewicę czy prawicę, tego nie wiadomo. Z pewnością jednak kraj ten zyska na usunięciu polityków, których mentalność tkwi jeszcze głęboko w słusznie minionej epoce.

6

P. S. Przepraszam za słabą jakość zdjęć. Dysponowałem jedynie telefonem.

Rumuńskie drogi

Stan dróg w Rumunii bardzo mile mnie zaskoczył. Inną sprawą jest styl jazdy tutejszych kierowców. Myślałem, że historie znajomych są przesadzone – teraz wiem, że bywa znacznie gorzej… Choć zdarza się wiele wesołych sytuacji.

Przyjechaliśmy do Rumunii ledwo dwa miesiące temu. Po przekroczeniu granicy przywitały nas kominy fabryk w Oradei (węg. Nagyvarárad) i szeroka, czteropasmowa droga. Przebicie się przez miasto poszło gładko. Bardziej stresujący był 160 kilometrowy odcinek pomiędzy Oradeą a Klużem, który ciągnie się przez góry i wiele małych miejscowości. Wbrew obiegowym opiniom, drogi mają tutaj bardzo dobre. Nawierzchnia na głównych trasach jest idealnie gładka, do tego wiele podrzędnych odcinków jest remontowanych. Na zdjęciu poniżej – droga z Klużu do Turdy.

20150919_122621

Przez pierwsze kilometry podróży przez Rumunię z tyłu głowy cały czas miałem jednak historie znajomych, którzy opowiadali o tutejszych policjantach domagających się łapówki przy byle okazji. Dlatego też starałem się jeździć w miarę przepisowo. Wkrótce się jednak okazało, że na znaki i ograniczenia nikt tutaj specjalnie nie zwraca uwagi. Kierowcy zwalniają jedynie, gdy przy trasie stoi drogówka. A o tym, że stoi, informują nadjeżdżający z naprzeciwka mrugając światłami. Oczywiście, są jeszcze fotoradary, ale z tego co się zorientowałem żaden z nich nie działa.

To, jak jeżdżą rumuńscy kierowcy, najlepiej opisał Maciej Kuczewski w znakomitej książce „Rumunia. Koniec złotej epoki” opisującej Rumunię z perspektywy korespondenta PAP-u w ostatniej dekadzie rządów Geniusza Karpat (swoją drogą polecam, świetny materiał). Choć opis ten wydaje mi się aż nadto przerysowany, to oddaje tutejsze realia:

Zasady poruszania się po stolicy Rumunii przetrwały próbę czasu i zmianę ustroju. Nawet na najruchliwszych skrzyżowaniach baczniej niż w światła należy się wpatrywać w oczy innych kierowców i z nich wyciągać właściwe wnioski: „Kiedy ruszy? Czy przepuści? Czy jest bardziej zdeterminowany?” itd. Stojąc grzecznie na ulicy podporządkowanej, można tak stać do końca świata: „Nie wpycha się, to znaczy, że się mu nie spieszy; jeśli się wpycha, to trzeba go przepuścić, choć nie zaszkodzi mu nawymyślać, nawygrażać i natrąbić”. Zmieniając pas, można wystawić migacz, ale ważniejsze jest bezkolizyjnie, w odpowiednim momencie, wepchać się między dwa pojazdy na sąsiednim pasie. „Skręcając nie pokazałem migacza? No przecież głupi by się domyślił, że tu będę skręcać; że w lewo z prawego pasa? A co to za różnica? Zresztą, z lewego w lewo każdy potrafi”.

Wprawdzie Autor odnosi się do ruchu ulicznego w Bukareszcie, jednak w innych miastach – a także poza nimi – sytuacja wygląda podobnie. Pas do skrętu w lewo? Nic się nie stanie, gdy użyjesz go do wyprzedzania. Czerwone światło? Jeśli jest korek, to może nikt nie zauważy jak sobie przejedziesz. Tym bardziej, gdy jedziesz taksówką.

Ciekawa jest także obserwacja dróg poprowadzonych przez mniejsze miejscowości, na których są dwa pasy w jednym kierunku. Początkowo, zgodnie z przepisami, jechałem prawym. Potem okazało się, że tak robią tylko skończeni frajerzy. Wszyscy cisną lewym, dopóki ktoś nie zechce z niego skręcić. Wtedy cała ławica samochodów wbija się na prawy, próbując się między sobą wyprzedzać i trąbiąc. Poza tym prawy pas służy do włączania się do ruchu (z reguły bez patrzenia, czy ktoś nim jedzie), a także nieoczekiwanego zatrzymywania (bo co z tego, że można zjechać na pobocze?). Trąbienie to zresztą zupełnie inna kwestia – klaksonu używa się tutaj żeby kogoś zrugać, ale też żeby pomachać znajomym. Czasami wydaje mi się też, że wielu kierowców trąbi ot tak sobie – bez wyraźnego powodu.

Osobny artykuł można by napisać o wyprzedzaniu. Czasami żałuję, że nie mam wideorejestratora – mógły z tego powstać drastyczny materiał. Wiele razy zdarzyło się na przykład, że na krętych górskich drogach ktoś nagle mija nas lewym pasem. Bywa i tak, na przykład gdy droga z naprzeciwka ma dwa pasy, że auto które nas wyprzedza jest jeszcze wyprzedzane przez mistrza kierownicy jadącego pod prąd. Jadący z naprzeciwka uciekają wtedy na prawy pas – oczywiście trąbiąc. Niedużo czasu zajęło mi odkrycie, że najlepiej jest jeździć „na sponsora” – wybrać kierowcę jadącego szybko, ale w miarę bezpiecznie i trzymać się go na trasie. Oprócz drogowych wariatów i osób jeżdżących normalnie spotyka się tu też oczywiście różnego rodzaju zawalidrogi. Oprócz znanych z polskich dróg „bab” i „dziadków” natrafić można także na krowy, konie, a także wozy. Wyglądają malowniczo, ale bywają niebezpieczne – zwłaszcza po zmroku.

20150902_143221

20150902_163445

Trzeba jednak uczciwie przyznać, że kilka rzeczy zaskoczyło mnie tutaj bardzo pozytywnie. Mimo korków, po mieście jeździ się całkiem sprawnie. Jeżeli na przykład kierowca przede mną nagle zdecyduje się zatrzymać na środku drogi żeby pójść do kiosku po fajki, to łatwo jest z powrotem włączyć się do ruchu. Cieszy też stosunek do pieszych. Przejście przez ulicę nie jest tutaj igraniem ze śmiercią, jak na przykład na Ukrainie. Z ciekawostek, zaskakuje tutaj powszechna umiejętność jazdy po rondzie mającym kilka pasów. W Polsce wygląda to tak, że niemal wszyscy cisną się na zewnętrzym pasie i objeżdżają nim całe skrzyżowanie. Co więcej, dwupasmowe drogi zwężają się często przed rondem, przez co taki manewr wydaje się być najbardziej pożądany. Tutaj sprawa jest jasna – jedziesz prosto albo w lewo, korzystasz z wewnętrznych pasów. Z prawego pasa jeździ się na wprost lub (częściej) w prawo. Wszyscy to tutaj rozumieją i na rondach nie widziałem do tej pory żadnej stłuczki.

Ano właśnie, odnośnie stłuczek i wypadków. Początkowo wydawało mi się, że mimo tego całego szaleństwa, nie ma tutaj zbyt wiele wypadków. Niestety byłem w błędzie. Mimo, że jeżdżę tutaj głównie weekendami, widziałem już trzy poważniejsze wypadki. Zwłaszcza jeden był tragiczny. Na prostej drodze najechały na siebie trzy samochody, przez co wytworzył się korek. Potem okazało się jednak, że auta te zderzyły się przez to, że pierwsze z nich nagle zaczęło hamować przez właściwym korkiem – spowodowanym przez tira, który nie wyrobił na zakręcie i staranował dwa inne auta. Cud, że tylko jedna osoba zginęła. Zdjęcie z serwisu monitorulcj.ro.

monitorulcj.ro
Ten wypadek zachęcił mnie do sprawdzenia statystyk. Okazało się, że faktycznie nie jest tak różowo, jak mi się początkowo wydawało. Jeśli chodzi o unię europejską, Rumunia ma największy wskaźnik śmiertelnych wypadków – 92 osoby na milion mieszkańców rocznie. Pomiędzy 2010 a 2013 rokiem zaobserwowano wprawdzie spadek o 9%, ale liczby wciąż dają do myślenia. Cóż, gdyby ktoś się wybierał w te strony – polecam uważać na drogach.

Na koniec rzecz dla malkontentów, którzy narzekają na kierowców zastawiających chodniki. Cóż, u nas zwyczaj ten powoli zanika. Tutaj prawie nikt nie robi z tego powodu problemu. W skrajnych przypadkach można otrzymać naklejkę, jak na zdjęciu poniżej. Tutaj była ona karą za postój na ścieżce rowerowej.

20151006_165608

Właściciele posesji dbają jednak o to, aby nie zastawiać im bram. Na prawie każdej widnieje napis „Nu Parcaţi”. Czasami tabliczki przybierają bardziej stanowcze formy, jak poniżej.

20151024_132734
Generalnie jednak parkowanie przybiera tutaj najbardziej dowolne formy. Kwintesencją była odpowiedź sąsiada, gdy – nie chcąc być niemiłym – zapytałem, czy mogę zostawić na parę godzin auto pod jego oknem: „Park wherever you want. Nobody cares”.

20150917_115703

20151021_211128

Sybin (rum. Sibiu, niem. Hermannstadt)

Pierwszy raz odwiedziliśmy Sybin pod drodze na Trasę Transfogaraską dwa tygodnie wcześniej. Wtedy ograniczyliśmy się jednak do wizyty na targu i w bardzo przeciętnym barze mlecznym. Planowaliśmy jednak wrócić tam na dłużej.

Udało się na początku października. Do Sybina przyjechaliśmy w sobotę z rana i zostaliśmy do niedzieli. Niby krótko, ale przez ten czas i tak udało się nam odwiedzić wiele ciekawych miejsc. Co więcej, w centrum odbywał się akurat festiwal gitarowy. Tak więc, mimo że jest już grubo po wakacjach, miasto absolutnie nie sprawiało wrażenia opustoszałego.

festiwal

Z Sybinem wiąże się ciekawa historia, bo miasto to zostało założone w średniowieczu przez osadników niemieckich. Jeszcze w okresie międzywojennym ludność niemieckojęzyczna stanowiła tam większość, jednak wraz z upływem lat do miasta napływało coraz więcej Rumunów. Do tego, pod koniec lat siedemdziesiątych Ceaușescu wymyślił cudowny plan uzdrowienia rumuńskiej gospodarki. Polegał on na umożliwieniu wyjazdu Niemców do RFN-u – w zamian za niemałe pieniądze, rzecz jasna. W efekcie liczba dwudziestu pięciu tysięcy niemieckojęzycznych mieszkańców Sybina (1977) stopniała do nieco ponad pięciu tysięcy (1992). W całym mieście czuć jednak silne wpływy niemieckie, które nie ograniczają się do uwzględniania na tablicach wjazdowych nazwy Hermannstadt.

szwaby

Nie zawsze mam ochotę zwiedzać muzea. Zwłaszcza w takim mieście jak Sybin, gdzie każda niemal uliczka ma swój niepowtarzalny urok. Co więcej, w centrum można natrafić na zaledwie kilka komunistycznych betonowych potworków. Rzecz rzadko spotykana nawet we Wrocławiu. Dlatego wybraliśmy taki a nie inny rodzaj zwiedzania – a i tak nie zobaczyliśmy kilku rzeczy.uliczka 1uliczka 2uliczka 4uliczka 620151004_131442

Po tych uliczkach można naprawdę łazić całymi godzinami. Wiele budynków jest w słabym stanie technicznym. Tu brakuje paru dachówek, tam odpada tynk… Ale z drugiej strony mam wrażenie, że gdyby je wyremontować, to miasto straciłoby wiele ze swojego uroku.uliczka 3uliczka 5uliczka 720151003_175130

Rzecz charakterystyczna – okna na poddaszach, tzw. „oczy miasta”.

oczy

Super są też pozostałości po fortyfikacjach miejskich. Wprawdzie to niewiele w porównaniu do Alba Iulia (o tym napiszę niebawem), ale kawałki murów i baszty pięknie korespondują ze wszechobecną starą zabudową.

forty20151004_125311

Niedaleko centrum jest targ. Dominują oczywiście owoce i warzywa, które sprzedawane są tutaj za śmieszne pieniądze. Można też znaleźć parę lokalnych przysmaków, jak na przykład marynowany estragon czy zakuskę. Jest też kilka stoisk „przemysłowych”, gdzie sprzedawane są garnki, maszynki do mielenia mięsa, kanarki, przyprawy, a także inne cuda. Niezły misz-masz.

targ

Z racji festiwalu w mieście dużo się działo. W rynku pojawił się także targ z różnego rodzaju pamiątkami. Ale nie tylko, bo można było na przykład nabyć kompletną aparaturę do pędzenia palinki, steampunkowe kapelusze czy wyroby rzemieślnicze.

20151003_180022steampunk

O zabytkach nie będę się rozpisywał. W trakcie wycieczek nie korzystaliśmy z przewodnika i chodziliśmy bez jakiegoś szczególnego celu. Miało to o tyle sens, że na każdym kroku można natrafić tam na coś ciekawego.

20151003_175856

Ot, na przykład na taki most – pierwsza żeliwna konstrukcja tego typu na terenie dzisiejszej Rumunii. Podobno ma się zawalić, jeżeli ktoś skłamie na nim skłamie. Z tego, co się dowiedziałem, Ceaucescu lubił stamtąd przemawiać – więc tyle, jeśli chodzi o jego legendarną właściwość.

most kłamców

Osobną kwestią są knajpy, których jest tam mnóstwo. Ceny różne – od typowo rumuńskich, po nieco wyższe. Odwiedziliśmy kilka różnych i – niestety – zachwytu nie było. Choć akurat zupy wyglądały nieźle – i podobnie smakowały.

pasza

Za to mile wspominamy wizytę w Cafe Wien. Zwłaszcza Ania, która miała zaszczyt siedzieć w tym samym miejscu co Robert Makłowicz w trakcie jednego ze swoich programów. Tyle, że on pochłonął parę rodzajów ciast. My ograniczyliśmy się do kawy – z takim oto widoczkiem:

widok cafe wien

Poza centrum miasto też robi wrażenie. Z dotychczas odwiedzonych przez nas miejsc w Rumunii Sybin wygląda na najbardziej zadbany. Jest tam mnóstwo nowych budynków, przy głównych drogach standardem są ścieżki rowerowe, wszędzie jest czysto i schludnie. Nawet dociera tam, choć na razie w kawałkach, autostrada. To wielka duma Rumunów. Popełnię może kiedyś o artykuł na temat stanu ich dróg, ale najpierw chciałbym zwiedzić kilka bardziej prowincjonalnych mieścin żeby mieć obraz całości. Być może pokuszę się też o kolejny artykuł dotyczący Sybina. Okazja może się nadarzyć już wkrótce, bo właśnie tam chcemy zabrać znajomych, którzy się do nas wybierają w przyszłym tygodniu. Jest tam jeszcze z całą pewnością parę rzeczy do obejrzenia.

Trasa Transfogaraska (Transfăgărășan)

Powiedzieć, że widoki na Trasie Transfogaraskiej zapierają dech w piersiach, to za mało. Jej piękna nie oddadzą też żadne zdjęcia. Po prostu trzeba samemu pojechać, aby tego doświadczyć. Ostrzegam jednak, że żadna przejażdżka autem nie będzie potem już taka sama.

Wybudowanie drogi było inicjatywą nikogo innego, jak samego Geniusza Karpat – Nicolae Ceaușescu. Wpadł on na ten pomysł w 1968 roku, po interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. Obawiając się podobnego scenariusza w Rumunii, postanowił on wybudować drogę pozwalającą na szybki przerzut wojsk na osi północ – południe. Plan wcielono w życie w latach 1970 – 1974. Obecnie trasa nie ma już militarnego znaczenia, mieszkańcy zaś wybierają z reguły szybszą i wygodniejszą, biegnącą równolegle drogę nr E81. Trasa Transfogaraska cieszy się jednak ogromną popularnością wśród turystów.

przed

Wikipedia mówi, że droga ta łączy leżący w Siedmiogrodzie Sybin (rum. Sibiu, niem. Hermannstadt) ze znajdującym się na Wołoszczyźnie Pitești. Jednakże, właściwa trasa wiodąca przez góry ma „zaledwie” nieco ponad sto kilometrów. Teoretycznie na jej pokonanie potrzeba około trzech godzin. W praktyce o wiele więcej, gdyż co chwilę nadarza się kolejna okazja do zatrzymania samochodu na poboczu i podziwiania widoków. Początkowo trzeba się trochę powspinać przez spirale wiodące przez lasy. Warto jednak być cierpliwym, bo chwilę potem ukazują się naszym oczom niesamowite górskie pejzaże.

pers 1

Cała trasa jest bardzo wąska, zaś barierki są dość wybrakowane. Na szczęście kierowcy nie jeżdżą tutaj jak wariaci – w przeciwieństwie do bodaj wszystkich innych dróg i ulic w Rumunii. Dość często można zaś natrafić na węższe i szersze zatoczki, na których można wygodnie zaparkować. Zdarzają się też długie odcinki z jednej strony ograniczone ścianą skał, z drugiej zaś przepaścią.

skały

Oczywiście najgorzej było znaleźć miejsce parkingowe na najwyższym punkcie północnej części trasy. Na miejscu jest kilka knajpek, toalety i targowisko z pamiątkami. Do tego auto stoi tam na aucie i wszędzie są tłumy ludzi. Warto jednak to przeboleć, bo właśnie stamtąd rozpościera się najsłynniejszy widok na spiralne drogi poniżej.

pers 2

Potem pozostaje przejechać przez tunel i wyjeżdża się na część południową. Także tutaj nadarzyło się kilka okazji do zatrzymania.

trab i pers

pers 4

pers 3

Co jakiś czas na drodze mija się konstrukcje żelbetowe wsparte na kolumnach. Naliczyłem ich przynajmniej kilkanaście. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że to osłona przed osuwającymi się skałami. Ich przeznaczenie było jednak zupełnie inne – w razie konieczności kolumny można było względnie łatwo wysadzić, aby na wiele godzin opóźnić marsz potencjalnego przeciwnika.

militar

Kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt kolejnych zakrętów i na horyzoncie pojawiły się pierwsze zabudowania schronisk i kempingów. Trochę smutno, bo to oznacza że droga dobiega końca. Tam wysadziliśmy dwoje uroczych autostopowiczów, których zabraliśmy ze sobą spod Sybina, i udaliśmy się w stronę Curtea de Argeş.

tama

Po drodze minęliśmy rozległe jezioro Vidraru i zaporę wodną. Szlag mnie trafił, bo nie trafiliśmy do zamku Poenari zamieszkiwanego niegdyś przez słynnego Vlada Palownika. No ale trudno. Przynajmniej mam kolejny powód, aby wybrać się tam kiedyś jeszcze raz. Nieprędko jednak będzie okazja, bo trasa jest zamykana w sezonie zimowym.

Festiwal Gulaszu w Solnok (Szolnoki Gulyás Fesztivál)

Rzecz powszechnie znana – my kochamy Węgrów, a oni kochają nas. O polsko-węgierskich i „nieco” trudniejszych rumuńsko-węgierskich relacjach rozpiszę się jednak przy innej okazji. Tym razem będzie o tym, co zaraz po Budapeszcie, Tokaju i Victorze Orbanie jest bodaj największym symbolem Węgier, czyli o gulaszu – a nawet więcej, bo o festiwalu mu poświęconym.

O tym, że chcemy odwiedzić Festiwal Gulaszu w Szolnok, wiedzieliśmy na długo przed spakowaniem bagaży. Dlatego też to był cel naszej pierwszej weekendowej wyprawy. Wprawdzie podróż z Klużu do Oradei (Nagyvárad) jest dosyć karkołomna, jednak po pokonaniu kilku górskich odcinków dostaliśmy się na granicę. Dalsza jazda węgierskimi drogami była już o wiele prostsza. Standardem są tam wprawdzie jednopasmówki, ale przeważają bardzo długie proste odcinki, na których łatwo się wyprzedza różnego rodzaju zawalidrogi. Ostatecznie do Szolnok trafiliśmy trochę przed dwunastą. Lokalizacja festiwalu nie stanowiła żadnego problemu – wystarczyło jechać w tym samym kierunku, co większość aut. Jak się niebawem okazało, mieliśmy sporo szczęścia. W porze obiadowej zwaliła się tam bowiem masa wygłodniałych Węgrów, zaś znalezienie miejsca parkingowego graniczyła z cudem. Tak więc jakby ktoś się kiedyś wybierał – lepiej przyjechać jak najwcześniej, albo od razu szukać parkingu kawałek dalej.

1

Sam festiwal ma typowo małomiasteczkowy charakter. Na długiej drodze koło lokalnego stadionu rozstawione są przeróżne atrakcje – strzelnice, symulatory, gry dla dzieci, stragany, etc. No i oczywiście stoiska, na których można spróbować gulaszu przyrządzanego na różne sposoby. Przebieg imprezy jest prosty –kilkadziesiąt zespołów gotuje potrawy, a goście je zjadają. Oprócz stanowisk komercyjnych można też trafić na takie prowadzone przez zwykłych ludzi, którzy gotują dla swoich znajomych i sąsiadów. Język węgierski jest dla mnie (i chyba nie tylko dla mnie) kompletnie niezrozumiały, nasi bratankowie zaś są zazwyczaj niechętni językom obcym. Dlatego też transakcji próbowaliśmy dokonywać po angielsku i niemiecku (jeżeli ktoś z Was zna, nawet nie próbujcie po rumuńsku 🙂 ), wtrącając wszystkie możliwe znane nam słowa (dzień dobry, proszę, dziękuję, tak, jeden). Z reguły kończyło się użyciem magicznego „Lengyel” (Polak), co niezmiennie wywołuje u Węgrów dobrotliwy uśmiech, i pokazywaniem wybranego dania palcem.

2

Co ja mogę napisać o samych potrawach? Ania pewnie lepiej odnalazłaby się w tej roli. Ja mogę jedynie stwierdzić, że były to najlepsze gulasze, jakie kiedykolwiek jadłem. Było w nich dużo mięcha i ostrej papryki – a czego można chcieć więcej? Spróbowaliśmy też zupy i czegoś, co okazało się absolutnym hitem – baraniny z wędzoną papryką. Miłym akcentem był udział w festiwalu delegacji z Bielska – Białej (miasto partnerskie Szolnok), która przygotowywała dla Węgrów żurek. My niestety się nie załapaliśmy, gdyż zaczęło się robić późno i musieliśmy wracać.

3

Żałuję trochę, że nie zdecydowaliśmy się na nocleg, bo wtedy skosztowałbym jeszcze na pewno lokalnego piwa i palinki. Stwierdziliśmy jednak, że jedzenie gulaszu – choć jest czynnością nader przyjemną – nie może trwać zbyt długo.

4

Pierwszy list z Transylwanii

Założyłem niniejszego bloga mając w głowie masę pomysłów na artykuły. Problemem jest natomiast napisanie wstępu, w którym mógłbym „wytłumaczyć” się z popełnienia tego czynu. Na pewno sporym impulsem był wyjazd do Rumunii, gdzie aktualnie przebywam. To jednak nie wszystko.

Aby uniknąć późniejszych kłótni w rodzinnym gronie, od razu się przyznaję – tak, to mój najwspanialszy kuzyn Daniel mnie namówił, abym spisywał swoje przeżycia w tym dzikim z pozoru kraju. Dlaczego dzikim, a dlaczego z pozoru dzikim? Da się tutaj zauważyć wiele sprzeczności. Z jednej strony na drogach można minąć furmankę zaprzężoną w woły, z drugiej zaś internet od byle dostawcy jest sto razy szybszy niż neostrada we Wrocławiu. To jednak tylko jeden z dziesiątków przykładów, jak ciekawy i zróżnicowany jest to kraj.

Pomysł przyjazdu tutaj zrodził się jakoś na początku lipca. Dla mnie, jako „wolnego strzelca” przeprowadzka nie była problemem. Okazało się jednak, że Ania szybko znalazła tutaj pracę w korpo – i oto jesteśmy! Tak więc to właśnie Rumunia i okolice będą głównymi bohaterami kolejnych wpisów. Jestem jednak przekonany, że prędzej czy później wrócę do Polski na stałe. Czy to się stanie za kilka tygodni, czy miesięcy? Zobaczymy, jak będzie się układać z pracą którą wykonuję zdalnie. A przede wszystkim, kiedy kontakty na skajpie i fejsbuku z rodziną i znajomymi przestaną być wystarczające. Na razie jednak jestem tutaj, w Cluj – Napoca (po węgiersku Kolozsvar) i postaram się opowiedzieć nielicznym jak sądzę Czytelnikom, czego można tutaj doświadczyć.

P.S. Nie uważam się za podróżnika. Podróżnicy to byli w XIX wieku, gdy przemieszczanie się po kuli ziemskiej wymagało czasu, odwagi i poświęcenia. Teraz zostali co najwyżej turyści. Tak się jednak składa, że o podróże spora część wpisów będzie zahaczać. Co będzie dalej (w sensie – po powrocie)? Na razie nie mam planów. Pożyjemy, zobaczymy.