Być może stanie się to za kilka lat, a może za kilka dekad. Jestem jednak przekonany, że Sighișoarę czeka zagłada. Turystyczna zagłada. Już teraz miasto jest w sezonie oblegane, choć Rumunia wciąż broni się przed masową turystyką. Coś czuję, że kiedyś będę wspominał ostatni wypad z łezką w oku
Wiele zakątków miasta wygląda, jakby od średniowiecza niewiele się w nim zmieniło. Kilkusetletnie baszty, kościoły, wąskie brukowane uliczki – to wszystko daje niepowtarzalny klimat, który w wakacje ściąga wielu turystów. Mnie ściągnął kilka dni temu.
Wyjazd do Rumunii na przełomie stycznia i lutego to pomysł nietypowy. Pod wieloma względami był jednak trafny. Spacer uliczkami Sighișoary daje bowiem gwarancję, że będzie można delektować się wspaniałymi zakątkami bez towarzystwa tłumów. Ba, bez żadnego towarzystwa – oprócz tego, które sami ze sobą zabierzemy.
To dobry pomysł na romantyczny wypad z drugą połówką, ale nie tylko. Zimowe wieczory w Sighișoarze polecić można wszelkiej maści odludkom, albo po prostu tym, którzy nie lubią zgiełku.
Naprawdę – to miasteczko prędzej czy później będzie zadeptane przez turystów. Dla władz i mieszkańców to poniekąd dobre wieści, ale ja tam lubię odwiedzać tę wciąż nieodkrytą Rumunię.