Przejeżdżając przez trasę transfogaraską na południe Karpat trafiamy do niepozornej na pierwszy rzut oka miejscowości Curtea de Argeș. Słynie ona jednak z przepięknej cerkwi metropolitarnej, co jest wystarczającą (choć nie jedyną) zachętą do odwiedzin. W pobliżu jest też jednak przynajmniej kilka innych miejsc, do których warto zajrzeć.
Zacznijmy jednak od Curtea de Argeș, a dokładnie od parkingu zlokalizowanego w samym centrum miasteczka, tuż przy głównym skrzyżowaniu. Trzeba tam zapłacić bodaj 2 leje opłaty za godzinę, ale w praktyce ta godzina może trwać i cały dzień – miły pan machnął ręką jak chciałem coś dopłacić. Tuż obok znajduje się skromna cerkiew, będąca najprawdopodobniej fundacją hospodara Basaraba I, którego pomnik znajduje się zresztą nieopodal. Pozostałości innych budowli to z kolei dwór książęcy z tego okresu, kiedy zresztą niewielkie dziś miasteczko było stolicą Wołoszczyzny. Warto wejść do środka, co wiąże się z kosztem nieco wyższym niż opłata parkingowa, aby zobaczyć piękne malowidła.

Zwiedzałem okolicę w wakacje, co wiązało się z upałem. Dlatego też wiele przyjemności sprawił mi spacer wzdłuż głównej ulicy, na której cień zapewniają dwa rzędy drzew. Pośród nich również czekają liczne atrakcje, spośród których moim ulubionym miejscem stała się budka z placintami. Starsza pani wytwarza je na miejscu, dlatego zdarza się, że trzeba poczekać na odbiór zamówienia – ale naprawdę warto. Polecam jednak zjeść ją na miejscu, aby móc w pełni skupić się na leżącej nieopodal katedrze wyłaniającej się powoli spomiędzy drzew.

Pierwszy budynek powstał w XVI wieku, a jego twórcą był według legendy mistrz Manole. Podobno w trakcie budowy ściany ulegały ciągłym zawaleniom. Rozwiązanie problemu objawiło się Manole w trakcie snu, a polegało na… zamurowaniu własnej żony w murach wznoszonej katedry. Inna wersja mówi o tym, że ten sam Manole spadł z dachu, ale w cudowny sposób ocalał. W miejscu tym, tuż przed samym wejściem, bije zaś do dziś źródełko.

Tyle, jeśli chodzi o legendy. Fakt jest jednak taki, że późniejsze przebudowy nie pozwalają dzisiaj stwierdzić, jaki był pierwotny wygląd katedry. Nie jest to jednak aż tak istotne, gdyż budowla wręcz oszałamia swym pięknem i dbałością o każdy detal. Równie wspaniale wygląda ona w środku, gdzie przy złotym ikonostasie znajduje się między innymi królewski tron i miejsca dla największych dostojników religijnych. Katedra łączyła bowiem dwie funkcje – był to jednocześnie obiekt sakralny, jak i dowód na ogromne ambicje młodego kraju. Przebudowy dokonano wszak pod koniec XIX wieku z inicjatywy króla Karola I. Nie trzeba chyba dodawać, że zamierzenia władcy zostały w pełni osiągnięte.

Monarcha spoczywa zresztą w jednym z dwóch mauzoleów koło katedry (w drugim leży jego syn, Karol II). Nieopodal jest też letnia rezydencja królewska, powstała jako pałac biskupi. Zwiedzić za bardzo się jej nie da, ale za to wewnątrz jest ogromne stoisko z dewocjonaliami i kapliczka. Stary kapłan z długą siwą brodą modli się tam w intencji wiernych, którzy ustawiają się do niego w długich kolejkach.

Jestem przekonany, że to niewielkie miasto oferuje wiele więcej atrakcji. Ponieważ jednak zwiedzałem je podczas wakacyjnego wypadu, to nie było czasu na wchodzenie do wszystkich cerkwi i muzeów. Kolejnym celem była bowiem oddalona o około 80 kilometrów na zachód wieś Horezu. A nawet nie tyle wieś, co znajdujący się obok niej monastyr.

Nie ma sensu rozpisywać się na temat jego historii, widocznych stylów architektonicznych i tym podobnych spraw. Upraszczając do kompletnego minimum – klasztor wzniesiony jest w stylu brynkowińskim (od Constantina Brâncoveanu, hospodara z przełomu XVII i XVIII wieku, wielkiego mecenasa), zwanym też rumuńskim renesansem. „Gdzie orient przegląda się w baroku” – tytuł rozdziału książki „Rumunia. Przestrzeń, kultura, sztuka” najlepiej opisuje chyba, z czym mamy do czynienia. Monastyr jest bowiem miejscem, w którym łączą się ze sobą wpływy architektoniczne z całego ówczesnego świata.

Zdjęcia oddają może nieco z wyglądu kompleksu, ale cisza i atmosfera zadumy, jakie tam panują, są nie do opisania. A moment, w którym siostra zakonna okrąża centralnie umiejscowioną cerkiew uderzając rytmicznie w drewniany instrument zwany semantronem jest wręcz doznaniem niezapomnianym… Niby jest to zwykła deska i młoteczek, ale z jakiegoś dziwnego względu można się temu przysłuchiwać godzinami.

Wstęp do monastyru w Horezu, jak do większości tego typu miejsc, jest darmowy. Czułbym się jednak podle nie zostawiając tam ani grosza. Okazją są zakupy w prowadzonym przez siostry sklepiku, gdzie można nabyć piękne dewocjonalia z wizerunkami świętych.

Nieopodal Horezu leży miejscowość Măldărești, a w niej kule. A raczej kulele – liczba pojedyncza to bowiem „cula”, a mnoga „culele” właśnie. Warto o tym pamiętać, bo napisany sprejem napis „culele” jest właśnie jedynym drogowskazem do tych niedocenianych przez turystów budowli.

Bo kule to właśnie budynki. Ale nie byle jakie! Są to bowiem domy szlacheckie, które mają bardzo rozwinięte walory obronne. W pewnym sensie porównać je można do wież mieszkalnych. Na parterze znajdziemy jedynie maleńkie okna i strzelnice, w środku zaś ujęcie wody. Komnaty mieszkalne są natomiast na piętrze, a znajdujące się tam tarasy – choć przepiękne – służyły głównie do obserwacji okolicy i ostrzeliwania ewentualnego przeciwnika.

W Măldărești są dwie kule, obie pochodzące z początku XIX wieku. Przy obu znajdują się też domy mieszkalne, które służyły właścicielom w spokojniejszych czasach. W jednym z nich znajduje się obecnie wystawa poświęcona Ionowi Gheorgeowi Ducy – premierowi, który w 1933 zginął w zamachu zorganizowanym przez członków Żelaznej Gwardii. Stojąca obok kula Duca, podobnie jak dom, była jego własnością. Mniejsza kula stojąca po drugiej stronie ulicy należała z kolei do rodziny Greceanu, której potomkini odreastaurowała ją w XX wieku. W efekcie wewnątrz, oprócz starych elementów wyposażenia, można zobaczyć np. ciekawe wyobrażenie fundatorów budynku, stylizowane na cerkiewne freski.

Problemem może być fakt, że przewodniczka (przynajmniej ta, którą spotkałem) mówi tylko po rumuńsku. Opowiada ona jednak na tyle mało skomplikowaną historię, że nawet bez znajomości języka można zrozumieć o co chodzi. A poza tym czasami słowa są zbędne. Nawet bez jakiejkolwiek znajomości historii można bowiem czerpać przyjemność z oglądania tych ciekawych budynków.

Tuż obok znajduje się ciekawa cerkiew, na której zwiedzanie nie miałem niestety czasu. Jest to jednak kolejny powód, dla którego chciałbym wrócić w tamte okolice. Głównym celem następnej podróży będą jednak poszukiwania kolejnych kul. W okolicy jest ich bowiem około dwudziestu – część jest obecnie zrujnowana, niektóre zaś użytkowane są zgodnie z przeznaczeniem jako domy. Tyle, że czasy są już nieco spokojniejsze, tak więc widoczna na pierwszy rzut oka funkcja obronna zeszła na dalszy plan…
