50 km na zachód od Żytomierza rozpościerają się lasy, pola i bagna, pomiędzy którymi ciągną się dziurawe drogi. Turyści tam nie zaglądają, bo i miejsc do zwiedzania jest niewiele. Żyje tam natomiast kilkadziesiąt tysięcy naszych rodaków, których przodkowie zasiedlili te ziemie jeszcze przez rozbiorami – i z tego względu warto się tam wybrać.
Większość zdjęć zamieszczono dzięki uprzejmości Patrycji Jenczmionki-Błędowskiej z Radia Rodzina. Mojego autorstwa są to zamazane, źle wykadrowane i niedoświetlone ;-).
Dla mnie okazją była akcja zorganizowana przez Towarzystwo Miłośników Kresowych i Stowarzyszenie Kresy Wschodnie – Dziedzictwo i Pamięć. W podobnych okolicznościach rok temu odwiedziliśmy wspólnie Polaków na rumuńskiej Bukowinie. Teraz przygotowane zostały przygotowane paczki dla polskich i ukraińskich dzieci. Dzięki wsparciu szkół, parafii oraz wpłatom czytelników Gazety Polskiej Codziennie udało się przygotować ponad 200 paczek.
Aby wszystko się zmieściło, potrzeba było trzech samochodów. Wyruszyły one we wtorek 27 grudnia o 22:00 z Wrocławia, po sufit obładowane paczkami. Zabraliśmy też ile się tylko dało produktów spożywczych, ale resztę trzeba będzie dostarczyć w najbliższej przyszłości. Po wielogodzinnej podróży, z przerwą na stanie na granicy, około 17:00 dotarliśmy do Sobolówki, gdzie czekali na nas mieszkańcy.
Zza okna widać było, że przygotowano nam nie lada przywitanie. Dzieci wraz z rodzicami i dziadkami stały w kółeczku i jak tylko weszliśmy, zaśpiewały piosenkę „witamy was alleluja” i podarowały pięknie przyozdobiony chleb z solą.
Następnie odbyła się msza, podczas której usłyszeć mogliśmy coś niesamowitego. Ludzie ci, którzy na co dzień mówią już bardziej po ukraińsku, śpiewają i modlą się nadal po polsku! Pod koniec nadszedł czas na przybycie św. Mikołaja, w którego wcielił się jeden z uczestników wyprawy. Potem zostaliśmy poproszeni do jednego z pomieszczeń, gdzie czekał suto zastawiony stół. W kolacji towarzyszyli nam najstarsi mieszkańcy, którzy (po polsku!) opowiadali nam o najstarszych dziejach okolic.
Opowieści słodko-gorzkie: o tym, jak po wojnie polsko-bolszewickiej tereny te znalazły się w sowieckiej Rosji (powstała tam pseudo autonomia polska, tzw. „Marchlewszczyzna”), o bolszewickim terrorze, rozkułaczaniu, zsyłkach i mordach. Najbardziej przejmujące były jednak historie z czasów wielkiego głodu, gdy zdarzały się nawet akty kanibalizmu. Przewijały się jednak także weselsze anegdoty. Jedna z pań opowiadała na przykład historię swego ojca, który dorobił się sporego majątku i został rozkułaczony. Udało mu się jednak z powrotem wzbogacić, co poskutkowało wywózką na Syberię, gdzie… po raz kolejny został oskarżony o kułactwo!
Co ciekawe, mimo wszystkich tych strasznych wydarzeń, jeszcze do lat 60-tych mieszkańcy posługiwali się głównie polszczyzną. Dziś wprawdzie mówią oni już po ukraińsku, ale starają się uczyć także języka przodków.
Aby dokładniej poznać historię tych ziem, odeślę jednak do dobrze opracowanych źródeł, takich jak strona www.kresy.wm.pl. Obszerny opis losów Polaków z terenów obecnej Białorusi i Ukrainy znajduje się też na portalu www.magnapolonia.org. Sam skupię się zaś na samej wyprawie, która obfitowała w wiele wartych uwagi chwil.
Pierwszą noc spędziliśmy w Romanowie, w miejscowym klasztorze. Rano mieliśmy trochę czasu na zwiedzanie lokalnego kościoła, pod wezwaniem św. Jadwigi. Wewnątrz kolejne ślady polskości – ołtarz z „naszymi” świętymi: Stanisławem, Janem Pawłem II, Faustyną.
Ksiądz zdradził nam, że to zabieg celowy – chodzi o to, żeby po tutejszych Polakach pozostał trwały ślad. Ślady są też na pobliskim cmentarzu, gdzie mimo dominującej cyrylicy znaleźć można gdzieniegdzie pisane po polsku nagrobki.
Nazwiska też brzmiały swojsko, gdyż tereny te były zasiedlane jeszcze przed rozbiorami przez polską drobną szlachtę. Nie było jednak czasu na ich dokładne oglądanie, gdyż trzeba było się dostać do kolejnej miejscowości o nazwie Czerwone Chatki.
Nie było szans, aby nasz bus przejechał przez las i pola, którędy prowadziła jedyna droga. Dlatego też ksiądz Maciej Kopczyński opiekujący się lokalną parafią zaproponował nam podróż zaprzęgiem. On sam wybrał narty biegowe.
Na miejscu czekało nas kolejne przywitanie i serdeczności. Wzruszeni byli zwłaszcza starsi mieszkańcy, którzy prosili o jak najczęstsze odwiedziny. Późniejsze wydarzenia wskazują na to, że nie była to jedynie grzeczność, a faktycznie wielka chęć kontaktu z rodakami.
Trzecim miejscem, które odwiedziliśmy, był Żółty Bród. Scenariusz spotkania podobny, ale jedna rzecz sprawiła że jest to wieś wyjątkowa. Jedna z sióstr prowadzi tam bowiem zajęcia z języka polskiego, o których efekcie łatwo się przekonać. Nie tylko starsi mieszkańcy, lecz nawet dzieci mówią tam pięknie po polsku!
Po wszystkim pojechaliśmy na obiad do pani Neli – byłej dyrektorki lokalnej szkoły. Opowiadała nam o tym, jak bardzo przywiązana jest do swojej tożsamości. Widać to było chociażby dzięki z pozoru nieistotnym szczegółom – podała nam np. barszcz… „po polsku”. Popołudnie spędziliśmy w jej miłym towarzystwie i obiecaliśmy nawzajem się odwiedzać. Mam nadzieję, że uda jej się kiedyś przyjechać do Wrocławia (w Polsce była już kilka razy).
Kilka faktów sprawiło jednak, że wyjazd na Żytomierszczyznę był smutnym doświadczeniem. Okoliczne wsie się wyludniają, ludzie wyjeżdżają bowiem albo do większych miast, albo do Polski. Na miejscu panuje zaś potworna bieda i pisząc „potworna” właśnie to mam na myśli.
Do tego, mimo że tamtejsza polska społeczność jest dość liczna (oficjalnie ok. 50 tys.), to nie mają oni nawet swojego domu polskiego. Dla porównania, na rumuńskiej Bukowinie gdzie Polaków żyje ledwie kilka tysięcy, jest ich chyba osiem… Kontakt z językiem zapewniają im wprawdzie księża i siostry, ale ich „przełożeni” wymagają odprawiania mszy głównie po ukraińsku – po to, aby pozyskiwać wiernych także wśród ludności ukraińskiej.
Na koniec dam jednak pozytywny akcent: reportaż autorstwa Patrycji Jenczmionki-Błędowskiej z Radia Rodzina. Posłuchajcie, bo naprawdę warto. Choćby po to, aby przekonać się jak pięknie pielęgnują rodzimy język Polacy Żytomierszczyzny. Przede wszystkim zachęcam jednak do odwiedzin i przekonania się na własnej skórze, jak tam jest.