Rozmowa z Gerwazym Longherem

Wizyta w Nowym Sołońcu była okazją do spotkania z Gerwazym Longherem. Spędziliśmy sporo czasu na rozmowie, którą zamieszczam poniżej.

W rozmowie brali udział członkowie Towarzystwa Miłośników Kultury Kresowej, prezes stowarzyszenia „Kresy Wschodnie – Dziedzictwo i Pamięć”, starosta wołowski Maciej Nejman i Patrycja Jenczmionka-Błędowska, redaktorka Radia Rodzina. To właśnie ona udostępniła mi nagranie, za co bardzo dziękuję. Zdjęcia są natomiast autorstwa pana Roberta Krzemienia, wicedyrektora Gimnazjum nr 18 we Wrocławiu. Mam nadzieję, że nie pominąłem żadnej osoby czy też organizacji – jeśli tak, proszę pisać.

rozmowa-z-gerwazym-longherem
Towarzystwo Miłośników Kultury Kresowej – po przyjeździe do Nowego Sołońca

Kim właściwie jest Gerwazy Longher? Reprezentuje on polską mniejszość jako poseł w rumuńskim parlamencie, przede wszystkim jest zaś prezesem Związku Polaków w Rumunii. Prywatnie natomiast jest on bardzo miłym i serdecznym człowiekiem, bardzo zaangażowanym w sprawy związane z tamtejszą społecznością.

Ilu Was jest – Polaków z Rumunii?

Według spisu powszechnego kilka tysięcy. Większość żyje na Bukowinie, ale też w większych miastach, na przykład w Bukareszcie.

Żyją tu rodziny stuprocentowo polskie czy mieszane?

Teraz jest już trochę mieszanka. Do lat dziewięćdziesiątych to bardziej żeniliśmy się Polacy z Polakami. Teraz jest inaczej. Czy to jest dobre czy niedobre? Nie wiem.

Jakie były początki Związku Polaków w Rumunii?

Współcześnie istniejący Związek Polaków w Rumunii powstał po upadku komunizmu, w 1990 roku, w Bukareszcie. Dwa lata później przeniesiono jednak siedzibę główną do Suczawy, gdyż większość Polaków żyje tutaj, na Bukowinie. Od tej pory siedziba jest w Suczawie, w Domu Polskim, który został zbudowany jeszcze w 1907 roku.

Czym się Państwo zajmują na co dzień?

Mamy dużo różnych programów . Zajmujemy się szkolnictwem, utrzymywaniem kultury, tradycji, religii polskiej tutaj, na Bukowinie. Zajmujemy się też budowaniem Domów Polskich. Czternaście lat temu, gdy zacząłem swoją działalność, ustaliłem taki program, że każde stowarzyszenie będzie miało swoją siedzibę, swój Dom Polski. Na dzień dzisiejszy brakuje jednego, w Moarze koło Suczawy. Ale projekt już jest, za parę lat budynek powinien być gotowy.

A oprócz budowania Domów Polskich?

Nasze działania to nie tylko budowanie Domów Polskich, lecz także na przykład szkolnictwo. Stworzyliśmy parę lat temu taki program „Dzieci Bukowiny”, poprzez który chcieliśmy każdego uświadomić, że warto aby dzieci się uczyły. Plus do tego zaczęliśmy też remontować szkoły, bo trudno zachęcić dzieci do nauki, jak jest zimno i dzieci muszą siedzieć w kurtkach i rękawicach. Tak więc następny projekt to było budowanie i remontowanie szkół w wioskach. W Pojana Mikuli wybudowano też nową szkołę z salą sportową i przedszkole. To było w 2009 roku, wtedy ją otworzyliśmy. Polski senat dawał pieniądze na budowę tej szkoły, a pani wicemarszałek Krystyna Bochenek była na jej otwarciu. Po katastrofie smoleńskiej postanowiliśmy, że ta szkoła przyjmie jej imię. Teraz uczy się tam ponad 160 dzieci.

Wszystkie polskie?

Rumuńskie, polskie, nie ma żadnej różnicy. Mamy w Związku taką politykę, żeby nie robić różnicy między dzieci. Tak więc w naszych szkołach uczą się też Ukraińcy, Rumuni, Niemcy, ale nie ma z tym żadnego problemu z naszej strony. I to bardzo dobrze, bo Bukowina zawsze była takim regionem multietnicznym. Także nigdy tutaj nie było problemów między różnymi mniejszościami.

Ciągle wraca temat budowania i remontowania. A na czym polega Państwa działalność kulturalna?

Co do spraw tradycyjnych, warto wymienić chociażby powstały w 1990 roku zespół Solonczanka. On działał już w czasach komunistycznych, ja też tańczyłem w tym zespole, ale jeździliśmy jako szkoła. Najwięcej po gminach, bo do Suczawy na przykład nie wolno było już jechać. Ale działaliśmy, tańczyliśmy, śpiewaliśmy po polsku. Teraz mamy już wolną rękę, a w zespole jest pełno dzieci. I to bardzo dobrze, bo po to budowane są domy polskie, aby dzieci się uczyły. Mamy tu też klub młodzieżowy, gdzie mogą się spotykać. Mamy też redakcję przy Związku Polaków, wydajemy gazetę Polonus współfinansowaną przez rumuński rząd. Ona jest tylko i wyłącznie kulturalna, o tym co robimy, nie ma tam żadnych spraw politycznych. Czasem dajemy tylko informacje, że był wybrany taki a taki prezydent, taki a taki rząd. Bez polityki.

Z jakimi problemami borykają się tutejsi Polacy?

Nie ma sprawy, której nie można by było rozwiązać. Czasami są malutkie problemy, z którymi ludzie się borykają. Naszą sytuację można porównać z wszystkimi Rumunami – jak oni żyją, tak żyjemy my. A u nas jest tak – jak robisz, to masz. Jak nie robisz, to nie masz. Praca tutaj jest, choć nie tak dużo, na razie jeszcze się wszystko układa. Ciągle w tych naszych krajach prowadzone są reformy, tak jak w Polsce. W dodatku teraz, jak Rumunia weszła do Unii Europejskiej, to dużo ludzi wyjeżdża za granicę. To jest dobre, bo jak wracają tutaj, to remontują domki, można zobaczyć że okolica się zmienia.

Widoczny jest odpływ ludności do Polski?

Do Polski mniej. Problem polega na tym, że jak ma ktoś wyjechać do Polski pracować za trzy czy cztery tysiące złotych, to już woli pojechać pracować za dwa tysiące euro. Bardzo wielu ludzi wyjechało do Niemiec, Austrii, Anglii, Irlandii, Włoch. To są te kraje, gdzie ludzie stąd wyjeżdżają. Jest też bardzo dużo ludzi, którzy wyjeżdżają na prace sezonowe latem. To jest około stu ludzi z okolicy.

 

rozmowa-z-gerwazym-longherem
Kopalnia soli w Kaczyce

Po rewolucji w 1989 roku wielu Niemców wyemigrowało z Rumunii do RFN-u. Czy tutejsi Polacy też wracali do kraju?

W latach dziewięćdziesiątych bardzo mało rodzin wyjechało. Jak już, to ci, którzy pojechali na studia czy do pracy. Zapoznali kogoś, pożenili się. Było może kilkanaście rodzin, które wyjechały do Polski.
Na Dolnym Śląsku żyje sporo rodzin pochodzących z Bukowiny, ale w ogromnej większości są to repatrianci z lat czterdziestych.

Utrzymaliście ze sobą kontakty?

Kontakty są utrzymywane, choć wielu ludzi poumierało, a w czasach komunistycznych nie wolno było swobodnie podróżować. Było ciężko więc niektóre kontakty nie przetrwały. Teraz z kolei nie jest ciężko, ale każdy pracuje i dba o swoją pracę. Kiedyś to był szok, żeby nie widzieć się dłużej z kuzynem, a teraz zdarza się nie widzieć rodziny całymi latami, mimo, że mieszkają w wiosce obok. I spotykają się na pogrzebie czy weselu. To już chyba takie globalne zjawisko. Ale utrzymujemy kontakty z rodzinami mieszkającymi w Polsce.

Mimo izolacji od kraju udało się jednak Państwu zachować swoją polskość.

Jesteśmy chyba jedynym przypadkiem na świecie, gdzie istnieje jeden jedyny związek w kraju. Jest jeden dach. Czasami Bukareszt próbował coś, żeby działać osobno, bo uważali że tam jest inteligencja, a tutaj są chłopi. Ale jednak pokazaliśmy, że w jedności jest siła. Że warto inwestować w dzieci, w młodzież i przede wszystkim trzeba utrzymywać te kontakty, bo dzisiaj w tej Europie możemy się bardzo szybko pogubić. Widać, że Rumuni czy Polacy wyjeżdżają i po kilku miesiącach nie wiedzą, jak się mówi „chleb” . A tutaj mamy 200 lat wędrowania i dzisiaj rozmawiamy tym samym językiem. Także to jest też, można powiedzieć, taki nasz skarb, żeby tyle lat przetrwać. Dzisiaj, gdy wyjdzie się na drogę na drogę, każdy powie „pochwalony Jezus Chrystus”.

Ostatni szerszy kontakt między żyjącymi tutaj Polakami a krajem miał chyba miejsce w tragicznym 1939 roku?

W czasie II Wojny Światowej tędy tylko przejeżdżali uchodźcy. Nikt z Polski nie został na stałe. Wyjątkiem był ksiądz Józef Kledzik, ale on nie był uchodźcą. On sobie tutaj przyszedł i został. A reszta przekraczała granicę w Sirecie i kierowała się wprost do Suczawy. W Domu Polskim ich przyjmowali. Wśród tych ludzi był między innymi generał Haller. Jeszcze nie tak dawno temu były takie starsze panie, już niestety poumierały, ale opowiadały że podawały mu herbatę, kawę. On jest nawet zapisany w książce pamiątkowej u nas, w Suczawie.

Wspomniał Pan o księdzu Kledziku. Batalie o parafię w Nowym Sołońcu trwały zaś całe dekady.

Przez całą drugą połowę XIX wieku wioska nie miała swojej parafii, tylko dojeżdżali księża z Kaczyki. I wtedy Polacy stąd postanowili, że będą pisać do biskupa do Lwowa, żeby dać księdza tutaj. No ale nie było parafii, więc oni zrobili taką parafię, żeby każdego księdza co przyjedzie zachęcić. Tak piękny, duży dom i kościół taki, że po prostu grzechem by było, żeby nie przyjść.

rozmowa-z-gerwazym-longherem
Kresowianie pod kościołem w Kaczyce

Grzechem byłoby też nie wspomnieć o kościele w Kaczyce.

Tak. Kościół jest neogotycki, jest to jedyny kościół w Rumunii w tym stylu. Nie ma więcej takich kościołów. On też był wybudowany w 1904 roku. Był mały kościółek, ale został przebudowany. W środku można zobaczyć kopię obrazu matki boskiej częstochowskiej. Tylko nie wiemy dokładnie, kiedy był tutaj przywieziony. Ludzie migrowali do Bukowiny i oni z tym obrazem jechali. Nie ma wszystkich śladów skąd to, ale robiliśmy ostatnio szatę w Częstochowie i specjaliści mówili, że ma około 300 lat. Teraz jest takie sanktuarium gdzie wszyscy katolicy z całej Rumunii, nie tylko Polacy, przyjeżdżają piętnastego sierpnia na odpust. A od 2000 roku został ustanowiony jako bazylika mniejsza, poprzez dekret wydany przez Jana Pawła II. Zrobiliśmy tam zresztą plac św. Jana Pawła II, mamy też jego pomnik.

rozmowa-z-gerwazym-longherem
Matka Boska Kaczycka – ołtarz w kościele

Istnieje wiele dowodów na to, że Polacy pamiętają o swoich rodakach na Bukowinie. Senat wspomógł budowę Domu Polskiego w Nowym Sołońcu, powiat rybnicki wzniesienie pomnika papieża w Kaczyce – to tylko kilka przykładów. Macie jakieś inne oczekiwania względem macierzystego kraju?

Oczekiwać można dużo, ale nie musimy siedzieć z wyciągniętą ręką, żeby ktoś nam dał. Wróćmy do 1903 roku. Gdzie była Polska? Nie było Polski. Polacy stąd budowali Dom Polski w Suczawie. Była akcja „po jednej cegiełce dla Domu Polskiego”. W 1904 zaczęli budować kościół w Kaczyce. Też Polski nie było. Budowali, nie czekali. Tak i dzisiaj, gdy idę na spotkania, mówię że możemy działać. Są pieniądze, działamy. Nie ma, robimy coś innego. Albo dajemy pieniądze na spotkania, albo robimy takie obiekty jak Dom Polski w Nowym Sołońcu czy szkoła w Pojanie Mikuli, które będą stały kolejne dwieście, trzysta lat. To są właśnie wizytówki i ślady naszej polskości tutaj, na Bukowinie. Bo to wszystko zostanie. Nie wiadomo, co będzie z książkami za parę lat, bo już ludzie z internetu czytają. Ale to tylko taki przykład, bo książka to jednak książka . Ale nawet jak się system zmieni, to Domy Polskie jako budynki przetrwają. Nasz Dom Polski w Suczawie też był przejęty przez komunistów i nie było go przez 50 lat, ale budynek stoi do dzisiaj. Obojętnie jaki system polityczny jest, one tam są. Można iść do Suczawy i zapytać gdzie jest Dom Polski. „Dom Polski? Acolo” – tam jest. Wszyscy wiedzą. Czasami Rumuni pytają, kto to jest ten pan „Dom Polski”. I to jest właśnie to, co jest moim zdaniem ważne, że ślad powinien zostać. I na to pieniądze też trzeba dawać. Na szkoły, na domy polskie. Kiedyś w Polsce ktoś mówił, że nie ma sensu pakować pieniędzy w mury. Zależy, w jakie mury.

rozmowa-z-gerwazym-longherem
Kościół w Nowym Sołońcu

Warto budować tego typu mury, ale też warto budować wspólne relacje. Polska i Rumunia mają teraz zbieżne interesy w Unii Europejskiej, o czym mówił prezydent Andrzej Duda w trakcie ostatniej wizyty w Bukareszcie. Jaka jest rola Polaków z Bukowiny w tych relacjach?

My jako Związek Polaków w Rumunii mamy swoje miejsce w parlamencie i zawsze uczestniczymy przy ważnych dla kraju rozmowach, jak wejście do NATO czy Unii Europejskiej. A rola mniejszości ogólnie w Rumunii jest ważna. Wystarczy spojrzeć, że nasz prezydent jest Niemcem [pochodzący z Sybinu Klaus Iohannis wywodzi się z mniejszości niemieckiej – M.T.]. Oczywiście, Polska i Rumunia mają wspólne interesy. W Europie środkowo – wschodniej są to kraje największe i mogą być bardzo dobrymi partnerami. Rumunia ma trzydziestu dwóch europosłów, Polska ponad pięćdziesięciu. To bardzo dużo, tak więc wspólna polityka ma sens. Mamy wspólne interesy jeśli chodzi na przykład o rolnictwo. A Związek Polaków w Rumunii chciałby się do tych dobrych relacji przyczyniać.

rozmowa-z-gerwazym-longherem
Od lewej: Jerzy Rudnicki, Michał Torz, Gerwazy Longher, Jerzy Mużyło

A co do szkół, czy jest możliwość kontynuacji nauki języka po edukacji podstawowej?

W Gura Humoru [Gura Humorului – M.T.] jest liceum i od ośmiu lat są tam stworzone przez nas klasy polskie w liceum. Zjeżdżają uczniowie z Sołońca, Pleszy, Kaczyki i tworzą jedną klasę. I to jest klasa z rozszerzonym językiem polskim.

Ale wykładowy jest rumuński?

Tak. My nie możemy mieć szkoły w języku polskim, dlatego że nasze dzieci rodzą się i uczą się tutaj tej naszej gwary, która ma ponad 200 lat, odkąd nasi przodkowie wyjechali z Polski. Uczą się tego języka od urodzenia. Potem dopiero w przedszkolu dzieci uczą się języka rumuńskiego. Ale uczą się też języka polskiego literackiego w szkole, dwie godziny w tygodniu w przedszkolu i trzy-cztery godziny w szkole podstawowej i liceum. U nas jest system ośmioklasowy. Kończąc osiem klas ucząc się tylko polskiego byłby problem, bo trzeba pójść do liceum. Nawet jak się pojedzie do Polski, to co zrobić? Nie zna się dobrze ani języka polskiego, ani rumuńskiego. Nie możemy inaczej. Nie byłoby problemów z prawem, ale po prostu taka jest specyfika tego regionu. Dzieci polskie i tak już muszą się uczyć więcej niż dzieci rumuńskie, ze względu na zajęcia z języka.

Nie jest łatwo być Polakiem w Rumunii?

Mimo tych problemów jest dobrze. Jak dostaliśmy pieniądze z Polski na budowę szkoły w Pojanie Mikuli, to od rządu rumuńskiego dostaliśmy pieniądze na remont szkoły w Nowym Sołońcu. W Kaczyce natomiast jest plac świętego Jana Pawła II za pieniądze rządu rumuńskiego, także są to ogromne pieniądze. Znów wracamy do tych pieniędzy, ciągle o pieniądzach. Ale to nie pieniądze są ważne, tylko to, co po nich zostaje.

Polskie wsie w Rumunii

O tym, że na rumuńskiej Bukowinie są miejscowości zamieszkane przez Polaków, wiedziałem już od lat. Dopiero teraz udało mi się do nich dotrzeć, lecz nie był to zwykły wyjazd turystyczny.

Polacy trafiali na Bukowinę głównie w XIX wieku. Byli to w większości górale Czadeccy zamieszkujący pogranicze polsko – słowackie, a także górnicy z okolic Bochni i Wieliczki sprowadzeni celem eksploatacji tamtejszych złóż soli. Tyle w skrócie, bo informacji na ten temat jest sporo nawet w internecie – chociażby na stronie naszej ambasady w Bukareszcie.

00370012

Nowy Sołoniec

Pierwszy pomysł wyjazdu na Bukowinę został rzucony jeszcze na studiach. Wybierałem się wtedy z trzema kolegami z roku w podróż życia. Mieliśmy zwiedzić całą Europę wschodnią i „może zahaczyć o Azję”. Z tego cytatu dziewczyna, a obecnie żona jednego z kolegów, śmieje się zresztą do dziś, bo w efekcie nie wyjechaliśmy nawet za Wrocław. Po studiach nasza czwórka nadal ma ze sobą lepszy lub gorszy kontakt, co mnie bardzo cieszy. Do Bukowiny pojechałem jednak w zupełnie innym składzie.

00370011

Nowy Sołoniec

Nowy Sołoniec, Kaczyka, Pojana Mikuli – wiedziałem, że chcę tam jechać już na etapie planowania wyjazdu do Rumunii. Wielką inspiracją stała się zaś książka „Rumunia. Podróże w poszukiwaniu diabła” autorstwa Michała Kruszony (polecam!). Autor opisał w niej między innymi swoje wizyty w polskich wsiach. Na co zwróciłem uwagę to fakt, że za każdym razem wiózł jakieś prezenty dla tamtejszych dzieciaków.

00370030

Kaczyka

Pomyślałem, że to bardzo miły gest, żeby zabrać ze sobą jakieś drobiazgi. Pewnego razu zadzwoniłem do Jerzego Rudnickiego, prezesa Towarzystwa Miłośników Kultury Kresowej, i podzieliłem się z nim takim pomysłem. W końcu kto jak kto, ale Kresowianie mają doświadczenie w tego rodzaju akcjach. Następnego dnia prezes poinformował mnie zaś, że w zbiórkę zaangażował już dwie szkoły, zaprzyjaźnioną parafię i paru samorządowców. Słowo się rzekło, robimy zbiórkę na serio :).

00370019

Kaczyka

Tak więc z początku liczyłem na zabranie kilku piłek i skakanek, a ostatecznie okazało się że dary nie zmieściły się w busie. O samej akcji „Święta na Bukowinie” nie będę się jednak rozpisywał. Informacje o zbiórce zebrałem na stronie (przyjdzie czas, gdy to uporządkuję), materiały na ten temat pojawiały się też między innymi w Radiu Rodzina, Gościu Niedzielnym i portalu www.wdolnymslasku.pl. Na podsumowanie polecam zaś przesłuchać reportaż radiowy Patrycji Jęczmionki – Błędowskiej, która była z nami na Bukowinie – o samej wyprawie, jak i o wizerunku Matki Boskiej Kaczyckiej.

00370013

Nowy Sołoniec

Warto napisać kilka słów o samym dojeździe. Kresowianie jechali z Polski, co ze względu na zimowe warunki zajęło im niemal dobę. Obrali trasę przez Słowację, Węgry, a następnie Satu Mare, Dej i Bystrzycę. Drogi przez Ukrainę nie polecali, bo wracając stali koło sześciu godzin na granicy. Ja z Anią jechałem z Klużu, co i tak zajęło nam ładnych parę godzin. Po drodze przejeżdża się przez Karpaty, co gwarantuje piękne widoki. Same wioski znajdują się zaś nieopodal Suczawy (Suceava). Polecam kierować się na Kaczykę, a stamtąd do Nowego Sołońca. Droga przez Pleszę okazała się bowiem w zimie nieprzejezdna. Musieliśmy więc wrócić i dojechać od strony Kaczyki. Z tamtego kierunku prowadzi bowiem „Droga Aleksandra” o betonowej nawierzchni. Powstała ona z inicjatywy prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, który w zamian za tę inwestycję darował Rumunii długi względem naszego kraju.

00370028

Kaczyka. W tle kościół NMP.

Czemu natomiast wybraliśmy Nowy Sołoniec? Bo właśnie tam znajduje się najokazalszy w okolicy Dom Polski, oferujący pokoje w standardzie hotelowym za cenę około czterdziestu złotych. Standard noclegów to jednak sprawa drugorzędna (następnym razem będę wręcz starał się go obniżyć, szukając miejsca u któregoś z gospodarzy). Najwspanialszym uczuciem było bowiem spotkanie z rodakami w tak odległym i w pewnym sensie egzotycznym miejscu. Usłyszeć „dzień dobry” czy „szczęść Boże” na ulicy to niby nic szczególnego. Pod warunkiem, że jest się w Polsce, a nie w północnej Rumunii! A właśnie Nowy Sołoniec uchodzi za najbardziej polską spośród okolicznych wsi.

00370015                        00370022

Po lewej: portal kościoła w Kaczyce. Po prawej: ołtarz kaplicy w kopalni soli.

00370026

Niepokojące krzesła w jednym z zakamarków kopalni.

Dary, które przywieźliśmy, odebrał od nas pan Gerwazy Longher, prezes Związku Polaków w Rumunii i poseł na rumuński sejm. On też zaprosił nas na wycieczkę do pobliskiej Kaczyki. Nie jest to wieś typowo Polska, jak choćby Nowy Sołoniec. A przynajmniej z racji obecnej populacji, która z racji dogodniejszej komunikacji jest bardziej przemieszana. Są jednak w Kaczyce dwa obiekty potwierdzające polski rodowód wsi – kościół i kopalnia.

00370017

Kaczyka. Czyżby nasz rodak?

To właśnie do tej kopalni za czasów habsburskich sprowadzono tutaj górników z Bochni i Wieliczki. Działa ona zresztą do dziś, tyle że wydobycie odbywa się na bardziej przemysłową skalę. Można jednak zwiedzić kilkaset metrów starych korytarzy, w których wykuto kaplicę i liczne płaskorzeźby. Nie wiem, co to była za skała, ale w całej kopalni nie ma prawie żadnych rusztowań. Na dnie jest na przykład olbrzymia hala, w której znajduje się boisko do piłki nożnej. Ponoć wysiłek fizyczny w takich warunkach to samo zdrowie. Ja ograniczyłem się do spaceru.

00370032

Kaczyka. Ekologiczny szambowóz

Drugi ciekawy obiekt to kościół. Jak wspomniałem, jedyna neogotycka świątynia w całej Rumunii. Gdzieś wyczytałem, że to kopia kościoła w Bochni. Szukałem, szukałem i nie znalazłem pierwowzoru. Może to tylko czyjaś fantazja?

00370031

Kaczyka

Ludzie na Bukowinie żyją dość skromnie, ale nie widać tam jakiejś wszechogarniającej biedy. Domy i obejścia są zadbane, a ludzie życzliwi. Wieczorem napotkać zaś można wesołych jegomościów nawołujących się po wsi niezrozumiałymi dla nikogo (oprócz nich) okrzykami. Pewnego wieczoru stwierdziłem, że fajnie byłoby choć trochę poczuć się jak oni i poszedłem do wsi poszukać chaty bimbrownika. Około dwudziestej trzeciej cała mieścina jednak spała. Nagle zaczęło zbliżać się jakieś auto. Chciałem zapytać kierowcę, chłopaka w wieku dwudziestu paru lat, gdzie można kupić palinkę. W odpowiedzi sięgnął za siedzenie i wyciągnął butelkę po wodzie mineralnej. Następnie odkręcił ją, dał do powąchania i z błogim uśmiechem powiedział: „Palinka de pruna. Natural”. Była to oczywiście śliwkowa palinka, za którą w dodatku kierowca nie chciał przyjąć żadnych pieniędzy. Wcisnąłem mu 20 lei, choć możliwe że przepłaciłem. Było jednak warto i mam nadzieję na podobne przygody podczas kolejnej wizyty. Miejscowi polecali przyjechać na dożynki ;-).

 

Koreański Cud Techniki

Pierwszego stycznia wielu z Was zapewne obudziło się na większym lub mniejszym kacu. Mój Lanos, gdyby był człowiekiem, mógłby natomiast podjechać do sklepu po pierwsze legalne piwo. Panie i Panowie, mój koreański cud techniki obchodzi dzisiaj osiemnaste urodziny!

Pamiętam dobrze ten wieczór 1998 roku, kiedy nowe auto pojawiło się w naszej rodzinie. Tato pojechał po nie z Wujkiem do Warszawy i przyjechali już po zmroku. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy to tylne światła – soczyście czerwone (jak lakier zresztą) i ostre. Można krytykować technikę spod znaku kwiatu lotosu (tak, logo Daewoo było na nim wzorowane, ignoranci!), ale nikt mi nie wmówi że Lanosy, Nubiry i Leganzy nie były pod koniec lat dziewięćdziesiątych skokiem technologicznym dla milionów Polaków. W naszym przypadku Lanos zastąpił wysłużonego Malucha, drugiego w kolekcji mojego Taty. Jeśli chodzi o wygodę i osiągi, nie ma porównania.

lanos_sedanZdjęcie z połowy lat 90-tych, oficjalny katalog Daewoo.

Aczkolwiek co do wygody, to w Lanosie ciężko mówić o takiej kategorii. Nasz egzemplarz był najtańszą wówczas wersją – bez poduszek powietrznych, ABS-ów, elektrycznych szyb czy podgrzewanych foteli (choć tego ostatniego to nie było chyba w żadnym Daewoo). Z luksusów można wymienić jedynie radio, zapalniczkę i wysuwany uchwyt na napoje. Silnik też nie robił na nikim wrażenia – 8-zaworowa jednostka o pojemności 1,5 litra osiągała moc 87 koni. Wystarczyło to do rozpędzenia tego cuda do ok. 175 kilometrów na godzinę na dawnym lotnisku awaryjnym koło Środy Śląskiej. Mama zrobiła za to Tacie straszną burę, a ja byłem zachwycony faktem, że można tak szybko jechać i nie słyszeć warkotu silnika (wspomnienie po Maluchu, który przy połowie tej prędkości by się pewnie rozleciał).

20151228_212417Latka lecą, ale Lanos wciąż w formie :D.

Ok. 2009 czy 2010 roku Lanos został mi przekazany przez Tatę, który ewidentnie pokochał koreańską myśl techniczną i kupił sobie Kię. Od tego czasu sam mam przyjemność poznawania sekretów tego wspaniałego auta. Większość podzespołów jest kompatybilna z Oplem Astrą I, co sprawia że części kosztują grosze. Do tego nadwozie było cynkowane, więc nic w nim nie gnije. Prawdziwie nadprzyrodzoną mocą tego auta jest jednak fakt, że można nim jeździć bez martwienia się o sprawne części. Przykładem niech będzie sytuacja z Rumunii, kiedy to poszła tylna sprężyna od zawieszenia. Wyjąłem wprawdzie jej spory kawał, ale byłem przekonany że zawieruszył się tam gdy jechaliśmy przez bezdroża. Dopiero mechanik z przerażeniem poinformował mnie, że to było coś poważniejszego.

20151115_143243Lanos to auto „terenowawe” – Tutaj w Torockó (Rumunia)

Tak jednak jest niemal ze wszystkim. Przez pierwsze dwa lata użytkowania wymieniłem jedynie przy pomocy Wujka klocki hamulcowe i łożyska, wtedy też zakonserwowaliśmy podwozie (znaczy on konserwował i wymieniał, bo Wuj zawsze robi wszystko sam i nienawidzi, jak mu się pomaga). Wtedy też rozpieprzyłem bak, co spowodowało że znajomy mechanik polecał mi oddać auto na złom. Nic z tego! Minęło pięć lat, a Lanos dalej jeździ. Wprawdzie wymieniłem w nim rozrząd, który strasznie klekotał, ale zapewne i bez tego jeździłby dalej. Jedyna rzecz, która go trwale unieruchomiła to alternator. W dodatku stało się to na rumuńskiej ziemi, ale udało się go na szczęście wymienić (pomocny był fakt, że „alternator” to słowo wspólne dla polsko – rumuńskiego języka „Rolish”). ALE że Lanos nie jest autem złośliwym, to rozkraczył się tuż przed wyjazdem z Klużu do Belgradu. Kto wie co by się stało, gdyby wziął się zepsuł na jakimś odludziu?

lanoszTrasa Transfagaraska

Belgrad to zresztą była krótka przejażdżka. Cztery razy przejechałem nim po tysiąc kilometrów między Klużem a Wrocławiem, był ze mną na wielu wyprawach po Polsce, przejechał nawet przez trasę Transfagaraską. To, a także wszystko powyższe, sprawia że przywiązałem się do tego mocno już leciwego autka. Pewnie przyjdzie moment, kiedy trzeba będzie je wymienić (tylko na co?). Coraz bliżej mu jednak do wieku 25 lat, kiedy to teoretycznie można starać się o rejestrację auta jako zabytek. Zabytkowy Lanos – to byłoby coś! Pomysł to z pozoru zabawny, dla mnie zresztą też, ale z drugiej strony mało które auto na taką skalę zmotoryzowało Polskę (a obecnie Ukrainę). W obu krajach było to często pierwsze auto zakupione w salonie przez zwykłych mieszkańców. Kto wie, może kiedyś Koreański Cud Techniki będzie takim samym kultem, co obecnie Syreny? Pytanie oczywiście z przymrużeniem oka, bo nie sądzę :).